|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
czeka na nas czterech byczków. Gdybyś jednak się bał... - Zwariowałeś! Tylko po prostu nie lubię mordobić. Zawsze przy takiej okazji ktoś kogoś uszkadza! - To spróbujemy najpierw broni psychologicznej. Sięgnij do schowka... - Już sięgam. Iii!... Tetetka ! Toż Niemiaszki dobrzeją znają i za Chiny nie przestraszą się tego rupiecia! - Sięgnij głębiej. - Oo, parabellum! A skądże to śmiercionośne narzędzie u ciebie? - Chwilowa pożyczka z arsenału pod Worławkami. Zapomniałem ci o tym powiedzieć. Zyga gwizdnął cicho: - Widzę, że idziesz na ostre! Ziewnąłem, ukradkiem chowając mały przedmiot do kieszeni kurtki: - Postaram się, żeby do ostrego nie doszło. Mam tu jeszcze... - Co? - A... a patrz! Irina wychodzi! - No! I to z bagażami. Zaczyna się! - na szczęście mój w gorącej wodzie kąpany kumpel zapomniał w jednej chwili o zawartości mojej kieszeni, pogrążając się w śledzeniu pipcika z ogonkiem, czyli golfa Rosjanki (a może Ukrainki?). Gdy wóz docierał do granic Górowa, ruszyliśmy jego śladem. - Coraz bliżej, bliżej - pomrukiwał Zyga wpatrzony w ekran, na którym ogoniasty pipcik zbliżał się do nieruchomego znaku zasadzki zorganizowanej przez Genschego. - Dojechała! Stanęła! Patrz! Oba przesuwają się kawałeczek! - To ty patrz! Ja muszę uważać na szosę. Już Piasty... Jak daleko oni są za wioską? - Jakieś sześćset metrów. - Dobra. Gaszę światła. Zmniejszam zasięg odbiornika. Podjedziemy na noktowizorze ze czterysta metrów i dalej piechotą. - Podciągnij, byle cicho, jeszcze kawałek. Dobrze będzie mieć wóz pod ręką. - Ile do nich? - Sto pięćdziesiąt metrów. Sto. - Wystarczy! - zjechałem na pobocze. Podniosłem z półki parabellum i latarkę halogenową. Zyga wzruszył ramionami, ale posłusznie sięgnął po tetetkę . - Idziemy! - cichutko zamknąłem drzwi Rosynanta. - Jak myślisz, gdzie oni są? - Wydawało mi się, że pipciki skręciły w lewo - szepnął Zyga. - W lewo? Przecież lasek miał być po prawej? - Sprawdzi się. Byle cicho i ostrożnie! Powoli, kryjąc się w cieniu przydrożnych drzew, ruszyliśmy przez mrok rozświetlony tylko gwiazdami, a pachnący zwiędłą trawą. Od mijanego lasku przemknął wilgotny podmuch, znad strugi odezwały się żaby. Niebem przemknął meteor. - Sierpień - mruknął Zyga. - Czas spadających gwiazd. - Ty nie gwiazd szukaj, a przeciwników - uśmiechnąłem się. - Właśnie! Tam! Za nasypem po lewej zamajaczyła jaśniejsza plama. - Dach merca Genschego! Ostrożnie wspięliśmy się na zbocze i przycupnęliśmy pod osłoną rzadkich krzewów... Na dnie starej piaskami stał mikrobus Genschego i golf Iriny, którą trzymał pod rękę Jurgen. Wsparty o błotnik mercedesa Gensche palił cygaro i oświetlał latarką otwarty bagażnik golfa, z którego Helmuth wyciągał torbę moskwiczanki... - Spluwa w łapie? - szepnąłem w ciemność obok. Odpowiedział mi cichutki chichot. - Nie chichraj się, Zyga, tylko wstawaj! Poderwałem się na równe nogi i skierowałem strumień światła w głąb piaskami: - Dobry wieczór państwu! Co za spotkanie! Nie przeszkadzamy? Czterej chłopcy Genschego sprężyli się do skoku. Ale prezes powstrzymał ich ruchem ręki, jednocześnie próbując pokonać moc mego reflektora światłem swojej latarki. Zeszliśmy między auta. - No, no - Gensche nie wyjął nawet cygara z ust mówiąc to. - Dziennikarz i urzędnik! Obaj uzbrojeni! Choć znany mi skądinąd pistolet w ręku pana Zygi grozniejszy jest chyba bardziej dla niego niż dla nas... - Iszszsz... - syknął Zyga - a nie mówiłam?! - Natomiast parabellum w ręku pana Dańca lekceważyć nie należy... Choć wątpię... - wypluł cygaro - czy będzie w stanie go użyć wobec bezbronnych? Nie, o to bym go przenigdy nie posądził. Spokojnie więc, chłopcy, kontynuujcie zapoznawanie się, hę, hę, z bagażem naszej przyjaciółki, drogiej Iriny Antonowny Zubajewej... Błysnął mi w oczy latarką: - No, strzelaj pan! Stałem nieruchomo. - Widzi mi się, że bez prania po mordach tu się nie obejdzie westchnął Zyga. Usłyszałem, jak maca stopą grunt do lepszego odbicia. - Nie muszę strzelać - powiedziałem powoli. - Wystarczy, że ogłoszę i poświadczę, gdzie tylko będzie to możliwe, napad na panią Irinę. To będzie koniec waszego stowarzyszenia, panie Gensche! - Jaki napad? - Tłuścioch sięgnął po nowe cygaro, które obciął i przypalił z wielką wprawą. - Czy ktoś zaatakował panią, madame Irina? Zubajewa milczała wpatrzona w ziemię. - Pani Irino! - zawołałem. - To... - powiedziała cicho - to drobne nieporozumienie... jak to między poszukiwaczami skarbów bywa... Ja... ja nie mam pretensji do tych panów... To... to moja wina... Przegrywałem! I to z przyczyny tej, której chciałem bronić! Zyga szarpnął się widząc, że Helmuth znów sięga po torbę kobiety. - Spoko!... - zawołałem upuszczając parabellum, a jednocześnie wyjmując drugą ręką z kieszeni przedmiot podobny do latarki. - Skoro panowie na nikogo nie napadli, to ja pozwolę sobie napaść na panów. A przynajmniej nie pozwolę na dalsze grzebanie w rzeczach pani Zubajewej! Helmuth upuścił torbę i wraz z trzema kolesiami ruszył półkolem w naszą stronę. - No! - uśmiechnął się zapraszająco Zyga. Ale Gensche powstrzymał swych podwładnych po raz drugi: - Chłopcy, wydaje mi się, że pan Daniec ma rację. A nazywa się ona, o ile mnie wzrok
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plblacksoulman.xlx.pl |
|
|