|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przypominali Atupanom ślepe owady lub potwory. Nawet Conan miał trudności z ustaleniem, czy płaskorzezby rzeczywiście przedstawiają ludzi na koniach, czy też pod hełmami i zacierającymi kształty jezdzców i koni pancerzami kryją się postaci jakichś dawniejszych istot. Cymmerianin wspinał się coraz wyżej, aż stracił z oczu towarzyszy stojących na dole. Na tym poziomie płaskorzezby miały abstrakcyjny charakter. Ponieważ pnącza były tu coraz rzadsze, Conan zwracał na nie uwagę nie tyle jako na dzieła sztuki, ile punkty oparcia dla rąk i stóp. Zachęcające okrzyki przyjaciół były coraz cichsze. Barbarzyńca starał się spoglądać w dół tylko kątem oka, by uniknąć zawrotu głowy. Na tej wysokości rzedniejące listowie pogrążone było w blasku słońca. Powiewy wiatru sprawiały, że kwiaty wydzielające odurzający zapach chłostały Conana w twarz. Cymmerianin dotarł do połaci muru porośniętej żółtymi, lejkowatymi kwiatami. Nagle zdał sobie sprawę, że dookoła niego kłębią się brzęczące, zawisające nieruchomo pszczoły. Upite nektarem, najwyrazniej nie były skore do ataku. Barbarzyńca drżał w obawie przed użądleniami, mimo to wspinał się dalej; nie myślał, jak będzie schodzić na dół. Dookoła roztaczał się widok na wierzchołki drzew. W okolicy nadal nie widać było żadnych innych ruin. Wreszcie Conan dotarł do potrzaskanego wierzchołka wieży. Oparł pewnie obydwie stopy i lewą rękę w szczelinach między kamieniami. Położył dłoń na szczycie muru, zamierzając podciągnąć się w górę. Wtedy kamień pod jego ręką zachrobotał i zaczął przesuwać się z przyprawiającym o mdłości zgrzytaniem. Zwieńczenie muru okazało się zbyt kruche, by wykorzystać je jako punkt zaczepienia. Wysunąwszy stopy ze szpar między głazami, Conan gwałtownie przesunął się w bok przed uderzeniem spadającego kamienia. Głaz, mogący z powodzeniem zmieść go ze ściany, musnął tylko udo. Dłonie Cymmerianina obsunęły się niżej. Wczepił je w kolejną szczelinę; kamienny blok zazgrzytał, jednak utrzymał się w miejscu. Nie odrywając tułowia, barbarzyńca podciągnął się na rękach opierając palce stóp o ścianę, po czym przerzucił nogę przez wąskie zwieńczenie muru. Poruszony przez Conana kamień spadł z łoskotem na skały u podstawy wieży, gdzie stała Songa i pozostali myśliwi. Conan spojrzał w dół i gdy stwierdził, że nic się nikomu nie stało, w milczeniu pomachał im ręką. Bał się spłoszyć mogące zamieszkiwać we wnętrzu wieży ptaki, nietoperze, utuczone pająki - lub żywiące się krwią demony. Wewnętrzną części budowli od góry zasłaniała plątanina pnączy, wśród których uwijał się rój zadowolonych z obfitości nektaru pszczół. Conanowi słońce świeciło prosto w oczy i nie mógł zorientować się, co kryją ciemności poniżej. Znalazł oparcie dla stopy i pamiętając zapewnienie Aklaka, że zejście do środka było o wiele łatwiejsze, zanurzył się w pogrążone w półmroku wnętrze wieży. Na kilka chwil przywarł do wewnętrznej krzywizny muru czekając, aż jego oczy przyzwyczają się do ciemności, po czym rozejrzał się, chcąc zbadać strukturę wieży. Kiedyś pięły się tu daleko w stronę podstawy spiralne schody o kamiennych stopniach. Budowla znalazła się w ruinie wskutek podkopu Twika, czy też bardziej pospolitego kataklizmu, ale osypujący się z góry gruz zniszczył schody. Pozostały jednak szczątki stopni, gdzieniegdzie na szerokość dłoni, miejscami szersze fragmenty. Przy zachowaniu należytej ostrożności można było po nich zejść, choć wiązało się to z ryzykiem, że wklinowane w mur kawałki kamiennych bloków zarwą się pod niemałym ciężarem Conana. Mrużąc oczy w smugach ostrego słonecznego blasku, tuląc się do gładkiej ściany i zatrzymując się, by otrzeć pajęczyny z oczu, Conan ruszył w dół. W schodach były przerwy - być może w miejscu dawnych podestów. Cymmerianin musiał opuszczać się wtedy na rękach, czasami tak daleko, że zastanawiał się, czy zdoła wrócić z powrotem na szczyt wieży. Wreszcie dotarł do stery gruzu, zwalonego na łukowate przejście, za którym znajdowała się prowadząca jeszcze głębiej rampa. Barbarzyńca nie wiedział, czy dotarł już poniżej poziomu gruntu. %7łałował, że nie zabrał przyborów do rozpalenia ognia. Natężał wzrok w miarę, jak przesączające się z góry światło było coraz słabsze. Na tej głębokości miał kłopoty z rozróżnieniem mętnych zarysów murów i przejść. Wreszcie poczuł pod spodem równą, zasłaną gruzem i kamieniami posadzkę. Przed nim odbijała się w kroplach wilgoci na odłamkach skał mętna żółta poświata. Nagle zgarbione cienie zaczęły się poruszać, pod ścianami wieży pojawiły się zapalone pochodnie. Rozbrzmiały ciche jęki, a wkrótce chóralne, mrożące krew w żyłach wycie. Conan odwrócił się przerażony, ścisnął w dłoni obsydianowy nóż... i ujrzał za sobą Songę z resztą towarzyszy. Jęki Atupanów zamieniły się w głośne, odbijające się echem śmiechy. Cymmerianin stał nieruchomo i cierpliwie, podczas gdy członkowie plemienia zataczali się i tarzali po posadzce z uciechy. Musiał wyciszyć serce, by przestało bić jak oszalałe, opanowanie przyszło mu jednak o wiele łatwiej niż pozbycie się chęci, by porachować kości atupańskim dowcipnisiom. Gdyby ci głupcy mieli jakiekolwiek pojęcie o wojnie albo czarnoksięstwie, gdyby mogli domyślić się, na jakie niebezpieczeństwa natykał się Conan w podobnych miejscach... Westchnął ponuro i rozluzniwszy uścisk na kamiennym nożu, wsunął go zdecydowanie do pochwy. Miał przecież do czynienia z niewinnymi, pogodnymi ludzmi. Nie miał już ochoty dawać im surowej nauczki. - Jesteś dobrym łowcą, Conanie - zapewnił go Aklak, wciąż zwijając się ze śmiechu. - Nie
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plblacksoulman.xlx.pl |
|
|