|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
czarną sadzą! Ojciec ucieszył się: Sadza to najlepszy środek konserwujący, znacznie lepszy niż olej, niż sma- lec wieprzowy! Obwiązał oponę sznurem i ostrożnie spuszczał ją w ciemny otwór komina, przyświecałem latarką, na dole stryjcio odwiązywał sznur i zanurzał oponę w sa- dze, które zamknęły się, i tylko poruszane powiewem drobinki uniosły się w górę niczym czarna para, czarne strzępy chmur. I tak oto cztery opony zostały zakon- serwowane, dopiero ta ostatnia, ta zapasowa opona spadła na dół, bo sznur prze- tarł się o krawędz komina. Stryjcio odskoczył, ale opona, zanim spadła na dno, spowodowała wytrysk gejzeru drobniutkich pyłów sadzy, unoszących się niczym słup czarnego pudru, który wyleciał nad komin, po czym rozpływał się z wolna, osiadając miękko na dachu słodowni. Ojciec chwycił się oburącz krawędzi komina i zawołał w dół: Nic ci się nie stało, Józiu? Z głębi jednak rozlegało się tylko kichanie, poświeciłem latarką i zobaczyłem, że stryjaszek kicha i za każdym razem jego broda wraz z całą twarzą zanurza się w sadzach. A potem stryjcio oparł się o ścianę komina i zaczął ziewać, po czym nagle osunął się i zniknął, i tylko powierzchnia sadzy falowała lekko: raz po raz w rytm jego oddechów pojawiały się na niej bąble. Ojciec przestraszył się. Obwiązał się w pasie liną i powiedział, że jestem już dorosłym chłopakiem, niech więc pokażę, że mam dosyć siły. I zaczął opuszczać się w dół, kiedy dotarł do ostatniej klamry, zawołał w górę: 145 Brak tu pięciu klamer, natęż więc wszystkie siły! Odchyliłem się do tyłu, stanąłem na szeroko rozstawionych nogach i opusz- czałem sznur tak długo, aż zwisł luzno. Poświeciłem latarką: ojciec stał po pas w sadzy i zaczął nogami szukać po dnie, tak jak się szuka topielców. I ucieszył się, zanurzył się w sadze, które zwichrzyły się i uniosły w kłębach w górę niczym opary nad stawem. A kiedy wyprostował się i sadze spłynęły po nim, trzymał w pasie stryjaszka Pepi, obwiązał go sznurem, a ja przesuwałem ręce, dłoń za dłonią, i ciągnąłem sznur ocierający się o krawędz komina. I nagle poczułem, że sznur nie jest tak napięty: stryjaszek Pepi stał na klamrze, po chwili zaczął się wspinać, ja więc tylko lekko go ubezpieczałem. A kiedy pojawiła się jego głowa, mimo iż panowały ciemności, zobaczyłem, że jest czarny jak bryła śląskiego wę- gla. Wyskoczył z komina i od razu położył się na wznak, spoglądał w górę, na gwiazdy, wokół niego kwitł żółto rojnik, a stryjaszek wykasływał sadzę. Raz jeszcze opuściłem linę, ojciec obwiązał się nią w pasie, a ja wyciągną- łem go aż po sam skraj komina. Trzymał się kurczowo jego krawędzi zupełnie jak zawodnik na wyścigach, który właśnie pokonał dystans w czasie lepszym niż dotychczasowy rekord świata, głowę oparł o wierzch dłoni, minęła dobra chwi- la, nim nabrał sił i wygramolił się na dach. A potem leżał obok stryjaszka Pepi na wznak, rozrzucił szeroko ręce i nogi i wpatrywał się w niebo, wykrztuszając z siebie sadzę. I tak obaj leżeli w kępach rojnika, a ja zwinąłem linę i sznur i na- sunąłem pokrywę na stary komin. Stryjaszek Pepi obrócił się, leżał na łokciach i sapał. Po chwili wziął w czarne palce białą marynarską czapkę, włożył ją na głowę i uśmiechając się wyskoczył przez okno na korytarz słodowni. Niebawem jego biała czapka kreśliła białą dróżkę pod lipami koło wagowni, do bramy. . . A potem zniknęła. Stryjaszek Pepi spieszył do Anionu i na Zofiówkę zobaczyć, co robią tam miejscowe ślicznotki i dlaczego nie mogą się bez niego obejść. Tego wieczora ojciec słuchał w radio komunikatów, aby wiedzieć, jak szybko front zbliży się na tyle, żeby mógł wziąć znów sznury i linę i wyciągnąć te opo- ny z komina, a ze słoików na konfitury gaznik i inne części ukryte w topionym wieprzowym smalcu. Najlepszych jednak informacji o tym, jak front przesuwa się coraz bliżej i bliżej Berlina, dostarczał pan Friedrich, inżynier, starosta w nie- mieckim mundurze, który już drugi rok w browarnianych magazynach montował obrabiarki, żeby jego hamburska firma mogła nadal pracować. Kiedy front prze- sunął się pod Wrocław, starosta siadywał już po południu na tyłach słodowni, tam gdzie niski dach magazynów opadał w dół tworząc rodzaj nawisu, pod któ- rym starosta postawił ławeczkę, ten nawis chronił ją przed deszczem, ale jak front ruszył od Wrocławia dalej na zachód, pan Friedrich zaczął budować domeczek, taką altankę z prostych gałęzi, których sam sobie naciął. A kiedy front jeszcze bardziej zbliżył się do naszych granic, starosta nie mógł tego znieść, natychmiast po obiedzie szedł na tyły słodowni i tam z listew i deseczek robił krzesełka i sto- 146 lik, które potem wyplatał wikliną. A potem siadywał tam wieczorami i aby nie myśleć o tym, że front się zbliża, uplótł z łoziny ogromny żyrandol, piękny żyran- dol wielkości melona czy też dyni, powiesił go i doprowadziwszy prąd, wkręcił żarówkę. I siedział tak w tym wiklinowym domeczku, i pisał, a wiatr przewiewał na wskroś tę altankę, która przypominała ten żyrandol z łoziny w większej skali, siedział i pisał. Spotykając go na drogach wiodących do browaru, ojciec z oczu pana Friedri- cha czytał, że lada chwila będzie można wyciągnąć opony z komina. Pewnego dnia starosta spakował swoje rzeczy do walizki i oświadczył ojcu, że wyjeżdża do Pragi, do komendantury. A kiedy następnego dnia nie przyjechał, ojciec nie zdzierżył. Rozpalił pod kuchnią i postawił na płycie słoiki z gaznikiem i rozdzie- laczem, i innymi częściami, po czym obcążkami wyciągał części akody i kładł je na stole, chodził koło nich, pochylał się, brał je w palce i cieszył się, zupełnie tak samo jak mamusia, kiedy rzeznicy po świniobiciu kładli na specjalnej stolnicy szynki i schaby, golonki i łopatki, i dziewicze polędwice. Mielcerze w magazynach zrywali niemieckie napisy ze stojących na klepisku maszyn, a potem wzięli butelkę spirytusu i wyszli na tyły, tam gdzie stała altanka starosty Friedricha. Wybiegłem na łąkę i patrzyłem na tę altankę. Kiedy mielcerze otworzyli wiklinowe drzwi, pośrodku stał koń na biegunach, wielki koń, na któ- rym nawet można się było huśtać. Jednakże mielcerze polali tego konia na biegu- nach spirytusem i podpalili go. Buchnął płomień, zapaliła się prawdziwa grzywa, palił się cały, ogień trzaskał i syczał wesoło, koń na biegunach ni stąd, ni zowąd zaczął się sam huśtać, rozkołysał go trzaskający płomień, który obejmował całego konia i strzelał w górę. Ogień piął się coraz wyżej i trzaskał, w końcu zaczął się też palić ów łozinowy żyrandol. Wszystkie łodygi paląc się rozjaśniały ten żyran- dol jak włókienka w zapalonej żarówce. A płomień owijał się wokół i połączył się nad żyrandolem, i piął się wyżej, a kiedy żyrandol rozbłysnął każdym prętem, kiedy żar dosięgnął szczytu, urwał się i spadł na płonącego konia, który runął na bok i palił się na ziemi, jedna jego noga grzebnęła nawet, po czym wyciągnęła się niczym w ostatnim przedśmiertnym skurczu. Szklane oczy tego konia na bie- gunach wychodziły z orbit z przerażenia, a teraz z kolei zajęła się skórzana uzda: zapachniało wędzonym mięsem. W końcu mielcerze polali spirytusem stolik i krzesła i wesoły trzask ognia stworzył jeszcze jeden domeczek, jeszcze jedną altankę, zamiast wikliny świe- ciły błękitnie i czerwono malutkie płomyczki, które pełzły po drewnie. A kiedy
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plblacksoulman.xlx.pl |
|
|