|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
widok podtrzymuje ich nadzieję, że przyjdzie dzień, kiedy powróci pan Novak, on, który je kochał, a one kochały jego... Patrzyły tak długo, aż na oknach mróz zaczął/rysować swoje kwiaty, kwiaty różne od kwiatów nadziei, piękne kwiaty zimy, a Lucynka i Pavlinka, kiedy niczego już nie widziały przez te śnieżne i mrozne ryciny, zeskakiwały cicho i przez oblodzony, posikany otwór wpełzały pod podłogę, zaszyły się aż tam, skąd wzbijał się i brał swój początek komin, do którego prowadził piec firmy Filiakovo, zwinęły się tam w kurzu jedna przy drugiej, chuchały sobie na łapki i w szyje, zasypiały wzdychając i wspominając te piękne czasy, i wierzyły w to, że kiedyś powrócą, bo ta gospoda należała do ich pana, czyli i do nich. Kiedy co dnia wchodziłem do gospody, zawsze przytrzymywałem przez chwilę klamkę i zastanawiałem się, mam tam wejść czy nie? Ale że charakter mam słaby, wchodziłem więc i witałem się serdecznie z Wacławem i Luboszem, tymi nowymi gospodzkimi, którzy w kuchni mieli wprawdzie czysto, którzy mieli wprawdzie porządną kartę, którzy wprawdzie sprowadzili olbrzymi orchestrion, od którego większość gości dostawała obłędu, ale pod piecem firmy Filiakovo wygrzewały się szufelka do śmieci i do węgla, choć miały tam leżeć Lucynka i Pavlina... dwie kotki, które siedziały teraz w skrzynce na kwiatki, w wyczekującej pozycji, z jedną łapką uniesioną, jakby czatowały na mysz, i zaglądały do ogrzanej gospody jak dwie staruszki, które doczłapały do okien gospody i patrzyły na bal strażaków. Mróz dziś chwycił mocniej i okienne kwiaty przemieniły się w poliestrową zasłonę, która Pavlinie i Lucynce przysłoniła tak drogocenny świat... Uczta W jesiennym słońcu ścinamy pastewną kukurydzę, już trzeci dzień jezdzimy ciągle wkoło i kukurydziane pole zmniejsza się w zupełnie małą wysepkę, tylko jeszcze jutro wyjedziemy ostatni raz i kukurydza będzie w silosie, a tu traktorzysta Janeczek powiada: Fiu, chłopaki, w kukurydzy jest dzik, niech no mi kto pędem skoczy do domu po strzelbę! Więc pobiegłem przez pole do wsi, a kiedy spocony jak mysz przyniosłem lankastrówkę, spytałem: Jest tam jeszcze? Jest, rzekł Janeczek, chłopaki, obejdzcie kukurydzę i wypłoszcie mi tego kotka prosto na mnie! No to idziemy z chrzęstem przez kukurydzę, ale to nie był żaden kotek tylko stupięćdziesięciokilowy odyniec, który wybiegł na słońce, zobaczyłem, jak Janeczek uniósł strzelbę, która przez chwilę mierzyła w tę ruchomą tarczę, a pózniej rozległ się strzał i dzik padł. Ruszyliśmy, ale dzik się za chwilkę podniósł, lała się z niego farba, ale on kulejąc pobiegł, puścił się przez kapustę w stronę szosy. Za nim! krzyknął Janeczek. Więc przedzieraliśmy się przez kapustę, za nami Janeczek, który kulał już od zeszłego roku, kiedy to postrzelili go na polowaniu, wspierał się na strzelbie i kuśtykał z wytrzeszczonymi oczyma, a za odyńcem my, bo dla nas nie ma większej myśliwskiej frajdy, jak dopaść i zastrzelić tak wielkiego dzika. A prócz tego, pamiętaliśmy to jeszcze z zeszłego roku, co to za wspaniała uczta, nie ma nic lepszego od mięsa z dzika albo z muflona. Więc biegliśmy, wracaliśmy po kuśtykającego Janeczka, wszystkich nas opętała wizja tej sławy i zazdrości, ale głównie tej uczty, bo z takiego dzika cudowny jest i gulasz podrobowy na dziko, i szynka w sosie z dzikiej róży, i pieczeń z kapustą i knedlikami, taka jaką się robi ze zwykłej wieprzowiny. Już zwalnia! cieszyliśmy się, ale przedwcześnie, bo dzik wbiegł do rowu i tam sobie odpoczął, a kiedyśmy go już doganiali, to błyskawicznie wyskoczył na szosę, Janeczek musiał ściągnąć z ramienia myśliwską strzelbę, żeby nie postrzelić jakiejś baby na rowerze, która się tam przyplątała, a co więcej, dzik wpadł na jadące auto, które wolniutko zjechało do rowu, a dzik, choć był zamroczony, skoczył na maskę tej starej szkodzie rapid, widzieliśmy, jak pasażerowie podnoszą ręce, a pózniej skulili się, bo dzik, wiadomo, sto pięćdziesiąt kilo, przedziurawił im przerdzewiały za te lata dach, ale w końcu wyciągnął kopytka, zeskoczył i pognał przez zaorane pole wzdłuż szosy w kierunku sąsiedniego katastru. Janeczek już nie mógł, a ta baba tak się wystraszyła tego dzika, że ze strachu nie mogła nawet krzyczeć, więc terkotała dzwonkiem, trzymała się kierownicy a ja wrzasnąłem: Kobito, w imieniu braci myśliwskiej, dajcież nam ten rower! Odepchnąłem babę i dałem rower Janeczkowi, ale nie wiedziałem, że Janeczek nie jezdzi na rowerze, więc posadziliśmy go na siodełko i z obu stron pchaliśmy Janeczka szosą, ciągle za tym dzikiem, za tą oddalającą się ucztą. Całe szczęście, że odyniec biegł ciągle wzdłuż szosy, więc żeśmy z Janeczkiem przynajmniej zmniejszyli odległość do prawie stu metrów, ale pózniej dzik skręcił i puścił się prosto do wsi, ponieważ przerażały go te osobowe i ciężarowe auta. A myśmy znów mieli szczęście, bo szosa skręciła i dalej pchaliśmy Janeczka, który nas podniecał w ten sposób, że znów nam opisywał, jakież to żarcie można zrobić z takiego dzika, powiedział nawet coś, czegośmy nie wiedzieli, że to najlepsze jest z tych pośledniejszych kawałków mięsa, że
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plblacksoulman.xlx.pl |
|
|