|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jest chodzić przez Cień na Kolvirze. Aby tego dokonać, należy oddalić się dosta- tecznie daleko od Amberu. Zatem w tej chwili mogłem tylko iść, co dobrze się składało, gdyż była to dobra noc na piesze wycieczki. Zszedłem już spory kawałek, kiedy zajaśniało niebo, a księżyc wychylił się zza Kolviru i zalał światłem krętą dróżkę. Przyspieszyłem kroku. Zamierzałem przed świtem dotrzeć na sam dół. Byłem zły na Randoma, który nie dał mi szansy, by bronić mego dzieła. Nie byłem jeszcze gotów, by mu o wszystkim powiedzieć. Gdyby nie pogrzeb Ca- ine a, w ogóle nie wracałbym do Amberu, póki nie udoskonaliłbym maszyny. I nie zamierzałem nawet wspominać o Ghostwheelu; grał jednak pewną, choć skromną rolę w tajemniczych wydarzeniach dziejących się wokół mnie, więc Random spy- tał o niego, by zyskać pełny wgląd w sprawę. No dobrze. Nie spodobało mu się to, co zobaczył, ale demonstracja była przedwczesna. Jeśli, zgodnie z rozkazem, wy- łączę teraz Ghostwheela, na marne pójdzie cała praca, która trwa już od pewnego czasu. Ghostwheel wciąż realizował fazę autoedukacji i skanowania Cienia. I tak powinienem go sprawdzić, zobaczyć, jak mu idzie, i poprawić wszelkie widoczne błędy, jakie znalazły się w systemie. 112 Myślałem o tym, schodząc coraz bardziej stromą i krętą ścieżką po zachodnim stoku Kolviru. Random nie kazał mi przecież wykasować wszystkiego, co udało się zebrać do tej pory. Kazał po prostu wyłączyć urządzenie. Jeśli popatrzeć na to tak, jak wolałem na to patrzeć, sam miałem zdecydować, jakie podjąć środki. Uznałem, że mogę najpierw sprawdzić i przejrzeć funkcje systemu i skory- gować programy, aż będę pewien, że wszystko działa poprawnie. Potem, przed wyłączeniem, przerzucę jeszcze dane na bardziej trwały nośnik. Wtedy nic nie ulegnie zniszczeniu. Pamięć pozostanie sprawna, gdy przyjdzie czas, by znów uaktywnić funkcje. Może. . . A gdybym zrobił wszystko co trzeba, by przygotować Ghostwheela, w tym zainstalował kilka moim zdaniem zbędnych zabezpieczeń, żeby uspokoić Randoma? Wtedy, myślałem sobie, połączę się z Randomem, pokażę mu wszystko i za- pytam, czy teraz jest zadowolony. Jeśli nie, zawsze; mogę odłączyć zasilanie. Ale może zmieni decyzję. Warto pomyśleć. . . Odgrywałem w wyobrazni możliwe wersje rozmowy z Randomem, póki księ- życ nie odpłynął na lewo. Dotarłem już do połowy wysokości Kolviru i droga była coraz łatwiejsza. Wyczuwałem zmniejszoną nieco moc Wzorca. Kilka razy zatrzymywałem się, żeby łyknąć trochę wody, a raz zjadłem kanapkę. Im więcej o tym myślałem, tym bardziej byłem przekonany, że Random tylko się rozzłości i prawdopodobnie nawet nie zechce mnie słuchać. Z drugiej strony, sam też by- łem zły. Ale czekała mnie długa droga i niewiele skrótów. Będzie mnóstwo czasu, żeby się zastanowić. Niebo już pojaśniało, gdy minąłem ostatnie kamieniste zbocze i trafiłem na szeroki trakt u stóp Kolviru. Prowadził na północny zachód. Spojrzałem na kępę drzew po drugiej stronie drogi. To wysokie było doskonałym znakiem orientacyj- nym. . . Z oślepiającym błyskiem, sykiem i hukiem gromu jak wybuch bomby, błyska- wica rozszczepiła drzewo niecałe sto metrów przede mną. Zasłoniłem twarz, lecz jeszcze przez kilka sekund słyszałem trzeszczenie drewna i echo eksplozji. A potem rozległ się glos: Wracaj! Uznałem, że to ja jestem tematem tego konwersacyjnego gambitu. Może to przedyskutujemy? zaproponowałem. Nie było odpowiedzi. Wyciągnąłem się w płytkim zagłębieniu przy trakcie, potem przeczołgałem kilka długości ciała do punktu, gdzie miałem lepszą osłonę. Nasłuchiwałem i ob- serwowałem w nadziei, że ten, kto wyciął taki numer, w jakiś sposób zdradzi swoją pozycję. 113 Nic się nie stało, choć przez pół minuty studiowałem zagajnik i fragment zbo- cza, z którego zszedłem. Ich bliskość nasunęła mi pewien pomysł. Przywołałem wizerunek Logrusu i dwie jego linie stały się moimi ramionami. Wyciągnąłem je nie poprzez Cień, ale w górę, gdzie solidnych rozmiarów głaz spoczywał ponad całą masą innych. Pochwyciłem go i szarpnąłem. Był za ciężki, by od razu go przechylić, więc zacząłem kołysać. Z początku wolno, po chwili osiągnąłem graniczne wychylenie i głaz runął, strącając małą lawinę. Wycofałem się, gdy kamienie podskakując runęły w dół. Grunt pękł, gdy uderzyły z dużą szybkością, i całe kamieniste pole stęknęło, trzasnęło i zaczęło się zsuwać. Odczołgując się w tył czułem wibrację gruntu. Nie planowałem niczego tak spektakularnego. Głazy spadały, toczyły się i wpadały do zagajnika. Widziałem, jak kołyszą się drzewa; kilka nawet upadło. Słyszałem chrzęsty, zgrzyty i trza- ski pękającego drewna. Kiedy, jak mi się wydawało, nastąpił koniec, odczekałem jeszcze pół minuty. W powietrzu krążyły tumany kurzu, a połowa zagajnika leżała na ziemi. Dopiero wtedy wstałem i wszedłem między drzewa. Frakir zwisała mi z lewej ręki. Dokładnie przeszukałem teren, ale nie znalazłem nikogo. Ostrożnie wspiąłem się na złamany pień. Powtarzam: może podyskutujemy? zawołałem. Cisza. W porządku. Jak chcesz mruknąłem i skierowałem się na północ, do Ardenu. Przemierzając pradawny las słyszałem parskanie koni. Jeśli ktoś za mną je- chał, nie próbował mnie doścignąć. Prawdopodobnie przechodziłem w pobliżu jednego z patroli Juliana, Nie miało to znaczenia. Wkrótce odnalazłem ścieżkę i rozpocząłem niewielkie zmiany, przenoszące mnie dalej i dalej od nich. Jaśniejszy odcień kory, bardziej żółty niż brązowy, i niższe drzewa. . . Mniej przerw w liściastym dachu. . . Niezwykłe wołanie ptaka, dziwny grzyb. . . Z wolna zmieniał się wygląd lasu. Przeskoki też były łatwiejsze w miarę, jak oddalałem się od Amberu. Zacząłem spotykać zalane słońcem łąki. Niebo przybrało jaśniejszą barwę. . . Drzewa były zielone, w większości młode pędy. . . Ruszyłem lekkim biegiem. Masy chmur pojawiły się w polu widzenia, gąbczasta gleba była twardsza,
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plblacksoulman.xlx.pl |
|
|