|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
razu poszłam na placówkę, aby przekazać raporty i zameldować przybycie. Po drodze spotkałam Tecika Walewskiego. Ledwo mnie poznał. Uradowały go wiadomości o Marysi, którą widziałam niedawno w Zródmieściu. Koledzy mokotowscy zaopiekowali się nami troskliwie. Kąpiel, śniadanie, świeże kombinezony zmieniły nasz wygląd i samopoczucie. Korzystając z chwili ciszy, udaliśmy się na spoczynek. Spanie nie trwało długo. Krótką drzemkę, pełną wizji kanałowych, przerwał huraganowy ogień i grzmoty rozrywających się granatów. Czułam się jednak bardzo odświeżona. Postanowiłam odwiedzić kolegów. Aączniczka Sokolnicka, która wpadła spytać o rodzinę zaprowadziła mnie na Malczewskiego, gdzie kwaterował sanitariat 1 Pułku Szwoleżerów. Spotkałam moc znajomych: Renię Plater, Marysię %7łółtowską, Krysię Czetwertyńską, Janę Wielowiejską, Krysię Hoffman. Pracowały jako sanitariuszki pod dowództwem Leszka Tyszkiewicza. Wiedziały już od Tecika o moim dotarciu ze Zródmieścia i doczekać się nie mogły wiadomości. Listy zostały rozchwytywane w mgnieniu oka i rozesłane komu trzeba. Prasę czytano łapczywie, podając sobie z rąk do rąk. Aącznicy ze Zródmieścia przychodzili tu raczej sporadycznie, toteż placówki mokotowskie złaknione były wieści i nowin stamtąd. Wszystkich interesowała ostatnia sytuacja, przebieg przerowadzanych akcji, stan uzbrojenia i ewentualne szanse na zwycięstwo. Tymczasem nad Mokotowem rozpoczęło się istne piekło. Sprzężone miotacze min, tak zwane "krowy", rozszalały się na dobre, przy równoczesnym akopmaniamencie granatników i pocisków artyleryjskich. "Krowy" napawały przerażeniem. Była to najbardziej denerwująca broń. Swoim skrzypiącym ryczeniem uprzedzała wcześniej o mającej nastąpić całej serii wybuchów. Ludzie na ten przerazliwy odgłos na gwałt szukali schronienia. Zatykali uszy i zamierali w oczekiwaniu śmierci. Walące się zaraz potem miny burzyły całe piętra i wzniecały pożary. Powstańcy mokotowscy stwierdzili, że do tej pory był względny spokój. Po raz pierwszy przeżywają takie bombardowanie wszelkimi rodzajami pocisków. Kanonada trwała bez przerwy. Ogień skierowany był na okolice Malczewskiego, gdzie mieściło się dowództwo Mokotowa. Zmęczona ostatnią nocą w kanałach, drzemałam w kącie w najlepsze. Koledzy widząc taką obojętność, przypisywali to przyzwyczajeniu. - Jak tam w Zródmieściu musi być strasznie, jeśli to, co tu się dzieje, nie robi na niej żadnego wrażenia - komentowali mój spokój. Współczuli mi również z powodu głodu, widząc jak pożeram absolutnie wszystko, co mi przyniesiono. Sytuację aprowizacyjną Mokoktowa ratowały w dużym stopniu ogródki działkowe. Było tu pod dostatkiem warzyw i owoców. Zwieże pomidory prosto z ogródka radowały mnie jak najwspanialszy rarytas. Wyjałowiony trzytygodniową dietą organizm domagał się gwałtownie uzupełnień. Pod wieczór, gdy ogień ustał, wyszliśmy, aby zobaczyć zniszczenia, jakich dokonały pociski i "krowy". W najbliższym rejonie nie było ani jednej całej wilii. Słoneczny, prawie nie tknięty Mokotów, który powitał mnie rano, zmienił całkowicie swoje oblicze. Wszędzie ruiny, gruzy, połamane drzewa, pełno szkła na trotuarach. Domy rozłupane na pół lub podziurawione jak sito. W szpitalu elżbietanek tragedia. Pocisk zburzył całe skrzydło. Ewakuowano rannych, odgrzebywano zabitych. Cały Mokotów był pod wrażeniem pierwszego koszmarnego dnia, jaki mu przypadł w udziale. Podczas kolacji w kantynie zaciągnęłam języka na temat możliwości wydostania się poza miasto. Mokotów znajduje się w kotle obsadzonych stanowisk niemieckich. Placówki na Służewcu, Okęciu, w klasztorze oo. dominikanów i w Królikarni czujnie pilnują, aby nikt żywy nie wydostał się z oblężonego miasta. Jedyna możliwość to przemknięcie się na Sadybę pod osłoną nocy. Stamtąd podobno łatwiej wysmykać się dalej. O zmroku, obdarowana pocztą na Sadybę, oraz radami i życzeniami na drogę, opuściłam powstańcze placówki Mokotowa. Przeskoczyłam Puławską i zagłębiłam się w gęsto zarośnięte ogródki okolicznych domów. Oddalałam się od zabudowań miasta patrząc z rozdartym sercem na zakrytą dymami stolicę, otoczoną aureolą krwawych pożarów. W zapadającym zmierzchu robiło to wrażenie piekielnego kotła. Poczułam odruch wyrzutu, że opuszczam konające miasto, które tak bardzo potrzebuje pomocy, że zostawiam towarzyszy, z którymi walczyć powinnam do końca. Szczególnie teraz, kiedy zwycięstwo jest coraz mniej prawdopodobne. Pomyślałam o synku i poczucie winy zmalało. Tu zastąpić mnie może każdy, a jemu matki nikt na świecie nie zastąpi. Po wyjściu ze względnie bezpiecznego rejonu Henrykowa znalazłam się na odkrytej przestrzeni. Poczułam się trochę jak zając w czasie polowania. Przebiegłam pole i kryłam się w miedzy na każdy głośniejszy szelest. Nagle niespodziewany okrzyk "Halt! Wer da?" - osadził mnie w miejscu. Przylgnęłam do ziemi, tłumiąc łomotanie serca. Na szczęście sylwetki Niemców nie były tak blisko, jakby wydać się mogło po donośnym krzyku. Ukrył mnie zapadający zmrok, a uratowała ostrożność żołnierzy, którzy nie bardzo kwapili się do sprawdzenia, kto idzie. Widocznie nie pociągało ich ryzyko spotkania się z uzbrojonym powstańcem. Poszwargotali chwilę i zawrócili w przeciwną stronę. Przerwałam odmawianie wiecznego odpoczynku za swoją duszę i odetchnęłam z ulgą. - O Boże - myślałam patrząc w gwiazdziste niebo - byłam o włos od śmierci! Jakim cudem los mnie ciągle ochrania? Gdy ucichły kroki, przemknęłam przez resztę otwartego terenu. Za Piaseczyńską niespodziewanie znalazłam się w polu kwitnących kwiatów, zanurzyłam twarz w płatkach zwilżonych wieczorną rosą. Jednak istnieje piękno, pomimo wszystko - pomyślałam i automatycznie zaczęłam zrywać całe naręcza, aby ofiarować bukiet Bogu, jeśli dobrnę szczęśliwie na Sadybę. Etap przedzierania się przez ogrody był cudownym wytchnieniem. Całe zagony nikomu nie potrzebnych więdnących kwiatów, całe pola upragnionych, marniejących warzyw ziały pustką. Cisza umierającej natury na progu konającego w piekielnym hałasie miasta była jakby symbolem spokojnej śmierci. Aż dziwne, że przyroda rodzi się i umiera w ciszy. A człowiek? Powstaje z cudzej męki, a umiera we własnej. Przychodzi na świat z płaczem i kona z jękiem. Dlaczego? Ukojona nastrojem ogrodów dotarłam do najbardziej niebezpieczniejszego punktu przeprawy, jakim był przeskok przez aleję Sobieskiego. W porównaniu z ostrzałem przy forsowaniu Alei Jerozolimskich przeskok tutaj wydawał się fraszką. Reflektory z niemieckich placówek muskały światłami asfalt. Pędem przebiegłam na drugą stronę. Momentalnie zasiekły karabiny maszynowe. Zaterkotały kulki po jezdni. Pod osłoną starej lipy byłam już bezpieczna. Gdy serie już umilkły, poszłam w dalszą drogę. Kierowałam się na kościół, wyraznie widniejący na tle nieba. Placówka niemiecka wypatrzyła poruszającą się sylwetkę. Rozszczekały się znów karabiny. Padłam plackiem przy drodze. Nadziwić się nie mogłam, ilości amunicji, którą trwonią w tak wątpliwej sytuacji. Nad głową pędziły nieprzerwanym strumieniem maleńkie, czerwone punkciki. Na tle czarnego nieba
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plblacksoulman.xlx.pl |
|
|