|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
myślał Montag, a ta myśl wystarczyła, by powstrzymać jego łkanie i pozwolić mu na przerwę dla zaczerpnięcia powietrza. Jakie to dziwne, dziwne tak pragnąć śmierci, by pozwolić krążyć dokoła człowiekowi z bronią, a potem, zamiast milczeć i pozostać ży- wym, chodzi się wrzeszcząc na ludzi, kpiąc z nich, póki nie doprowadzi się ich do sza- leństwa, a wtedy... W oddali odgłos biegnących stóp. Montag usiadł prosto. Trzeba się stąd wydostać. Dalej, wstawaj, wstawaj, nie możesz tu siedzieć! Ale nadal płakał i to właśnie należało skończyć. Teraz już mu przechodziło. Nie chciał zabijać nikogo, nawet Beatty ego. Jego ciało skurczyło się i zmarszczyło, jak gdyby zostało zanurzone w kwasie. Zaczął wymiotować. Widział Beatty ego jak tkwią- cą w trawie trzepoczącą pochodnię. Ugryzł się w dłoń. Nie chciałem tego, nie chciałem, och, Boże, nie chciałem... Usiłował złożyć wszystko do kupy, wrócić do normalnego schematu życia sprzed paru dni, sprzed sita i piasku, pasty Denhama, owadzich głosów, robaczków świętojań- skich, alarmów i wyjazdów za dużo na kilka krótkich dni, za dużo naprawdę na całe życie. Ktoś biegł w odległym końcu uliczki. Wstawaj! powiedział do siebie. Do diabła, wstawaj! powiedział do nogi i stanął. Ból przewiercał go, jak by mu wbijano gwozdzie w kolano, potem igły, a wresz- cie tylko zwykłe szpileczki a gdy uczynił jeszcze z jakieś pięćdziesiąt podskoków i szarpnięć kalecząc dłoń drzazgami z desek płotu, kłucie było niby rozpryskujący się prysznic z wrzącej wody na tej nodze. I wreszcie noga stała się jego własną nogą. Bał się, że w biegu może złamać bezwładną kostkę. Teraz wciągając całą noc przez otwarte usta i ledwie wydychając ją, tak że cały jej mrok kładł się ciężarem w jego duszy, ruszył w końcu niepewnym krokiem. W ręku niósł książki. Pomyślał o Faberze. 82 Faber pozostał tam w parującym kawale smoły, który nie miał teraz nazwiska ani tożsamości. Spalił również Fabera. Poczuł się nagle tak wstrząśnięty tym faktem, że zda- wało mu się, iż Faber naprawdę nie żyje, upieczony jak karaluch w tej małej zielonej kapsułce, wyrzuconej i straconej w kieszeni mężczyzny, który teraz nie był niczym in- nym jak szkieletem spiętym asfaltowymi ścięgnami. Musisz pamiętać, spal ich, bo oni ciebie spalą, myślał. Teraz wszystko jest zupełnie proste. Przeszukał kieszenie, znalazł w nich pieniądze i zwykłą muszelkę radiową, w której rozmawiało z sobą miasto w chłodnej czarnej nocy. Komunikat policyjny. List gończy: zbieg w mieście. Popełnił morderstwo i zbrodnię stanu. Guy Montag. Zawód: strażak. Ostatnio widziany... Biegnąc minął sześć przecznic i wreszcie uliczka rozszerzyła się w pustą autostradę, szeroką jak dziesięć ulic. Autostrada wyglądała jak pozbawiona łodzi rzeka, zamarznięta w ostrym świetle wysokich białych lamp łukowych. Zdawało mu się, że można by uto- nąć, próbując się przez nią przeprawić. Była za szeroka, zbyt otwarta. Była to ogromna scena bez dekoracji, zapraszająca go, by przez nią przebiegł i został łatwo dostrzeżony w jaskrawym świetle, łatwo złapany, łatwo zastrzelony. Muszelka radiowa mruczała w jego uchu. ...szukajcie biegnącego mężczyzny... szukajcie biegnącego mężczyzny... szukajcie sa- motnego mężczyzny poruszającego się na piechotę... szukajcie... Montag cofnął się w cień. Tuż przed nim znajdowała się stacja benzynowa, niby wiel- ka zaspa porcelanowego śniegu, a koło niej stały dwa srebrne samochody i tankowały paliwo. Teraz musi być czysty i mieć reprezentacyjny wygląd, jeśli chce iść, a nie biec, przejść spokojnie przez szeroką szosę. Dałoby mu dodatkowy margines bezpieczeństwa, gdyby się umył i uczesał, zanim ruszy dalej, dokąd...? Tak, pomyślał, dokąd ja uciekam? Do nikąd. Nie miał dokąd iść, naprawdę nie miał przyjaciela, do którego mógłby się zwrócić. Z wyjątkiem Fabera. I wtedy uświadomił sobie, że przez cały czas instynktow- nie biegł ku domowi Fabera. Lecz Faber nie może go ukryć: taka próba byłaby samobój- stwem. Jednak wiedział, że musi się zobaczyć z Faberem, choćby na kilka krótkich mi- nut. U Fabera będzie mógł uzupełnić swój szybko wyczerpujący się zapas wiary w moż- liwość przeżycia. Chciał po prostu wiedzieć, że na świecie znajduje się człowiek podob- ny do Fabera. Chciał ujrzeć żywego człowieka a nie spalonego jak tamten, pokrytego łuską jak ciało w innym ciele. I Faberowi oczywiście trzeba zostawić trochę pieniędzy, by mógł je wydać po ucieczce Montaga. Może zdoła się wydostać na otwartą przestrzeń i żyć w pobliżu rzek i autostrad, wśród pól i pagórków. Donośny, warkliwy szept zmusił go do spojrzenia na niebo. 83 Helikoptery policyjne startowały w tak dużej odległości, że zdawało się, iż ktoś zdmuchnął puszek z suchego dmuchawca. Dwa tuziny z nich warczały, krążąc niezde- cydowanie w odległości trzech mil, jak motyle zaskoczone jesienią, a potem pikowały ku ziemi jeden po drugim, tu i tam, miękko siadając na ulicach, gdzie zamieniwszy się znowu w samochody, z wyciem przelatywały po jezdniach albo równie nagle znowu wyskakiwały w powietrze, kontynuując poszukiwania. Stał przed stacją benzynową, zaś jej pracownicy obsługiwali teraz klientów. Podchodząc od tyłu, Montag wszedł do męskiej toalety. Przez aluminiową ścianę usły- szał głos z odbiornika radiowego: Wojna została wypowiedziana . Pompowano ben- zynę. Mężczyzni w samochodach rozmawiali i pracownicy stacji rozmawiali o maszy- nach, benzynie i zapłacie za benzynę. Montag stał, usiłując uzmysłowić sobie wstrząs spokojnego oświadczenia z radioaparatu, lecz nic się nie działo. Wojna będzie musiała poczekać na niego, aż do niej przymaszeruje w jednoosobowym szeregu za godzinę czy za dwie od tej chwili. Umył ręce i twarz i wytarł się ręcznikiem do sucha, starając się zachowywać jak naj- ciszej. Wyszedł z toalety, ostrożnie zamknął drzwi i wreszcie stanął znowu na krawędzi pustej autostrady. Leżała przed nim, jak partia, którą należy wygrać, rozległa szeroka kręgielnia w chłodnym poranku. Szosa była czysta jak powierzchnia areny, przed zjawieniem się na niej pewnych nieznanych ofiar i pewnych nieznanych zabójców. Powietrze nad tą rozległą szeroką rzeką drżało już tylko od ciepła ciała Montaga. Było niewiarygodne, jak czuł, że jego temperatura może zmusić całe najbliższe otoczenie do wibracji. Był fosfo- ryzującym celem: wiedział o tym, czuł to. A jednak musiał zacząć swój marsz. W odległości trzech przecznic zapaliły się reflektory samochodowe. Montag głęboko wciągnął powietrze. Płuca były niby płonące miotły w jego piersi. Usta wyschły od bie- gu. W gardle miał smak krwawego żelaza, a w stopach zardzewiałą stal. Co to za światła? Gdy tylko zacznie iść, zaraz będzie mógł stwierdzić, jak szybko te samochody zdołają tu podjechać. Jak daleko może być do przeciwległego krawężnika? Wydawało się, że ze sto jardów. Może nawet nie sto, lecz trzeba to sobie wyobrazić, ob- liczyć, że gdy będzie szedł bardzo powoli, spacerkiem, potrwa trzydzieści do czterdzie-
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plblacksoulman.xlx.pl |
|
|
|
|