|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
odpoczął. Według mapy powinienem wkrótce przekroczyć granicę z Solymbrią. Rozglądałem się więc po górach i dolinach, wypatrując konia. W końcu dojrzałem jakiegoś, zagubionego jak owca, gdy skubał trawę w dolince. Miał na sobie uzdę, lecz nie dostrzegłem siodła. Widziałem Pierwszoplanowców jeżdżących na koniach, miałem więc ogólne pojęcie, jak się to robi. Nie miałem jednak żadnej praktyki w jezdziectwie. Zwierzęta używane na Dwunastym Planie do przewożenia ciężarów są bardziej podobne do żółwi, jak je nazywają Pierwszoplanowcy. Poruszają się wolno, a do powodowania nimi wystarczają bardzo ograniczone umiejętności. Koń z Pierwszego Planu jest zupełnie inny. Lecz jak to się mówi, nie wiesz, co możesz, dopóki nie spróbujesz. Podążyłem w kierunku konia wolno i spokojnie, by nie wzbudzić w nim niepokoju. Zmieniłem też kolor, by nie różnić się od trawy. On jednak dostrzegł, że się zbliżam. Rzucił na mnie czujne spojrzenie i uciekł kłusem. Całymi godzinami wędrowałem za przeklętą bestią nie mogąc się do niej zbliżyć. Wpadłem jednak na pomysł, żeby nie marnować zupełnie czasu i pędzić ją na północ, w kierunku celu podróży. Kiedy słońce znalazło się nisko na zachodzie, koń zaczął przejawiać oznaki zmęczenia. Coraz pózniej podrywał się do ucieczki, gdy zbliżałem się do niego. I wreszcie, podchodząc go pod wiatr, by nie mógł pochwycić mego tak nietypowego zapachu, znalazłem się dostatecznie blisko. Gdy spuścił głowę, by skubnąć trawę, gwałtownie skoczyłem mu na grzbiet. Zgodnie ze zwyczajem Pierwszoplanowców objąłem nogami jego brzuch i kurczowo złapałem za cugle. W momencie gdy opadłem na konia, zwierzę się wściekło. Opuściło głowę i zaczęło wykonywać niewysokie podskoki na sztywnych nogach, zataczając krąg i przechylając się to na prawo, to na lewo. Już przy trzecim podskoku mój chwyt osłabł. Wyleciałem w powietrze i wylądowałem w jakimś krzaku z impetem, który normalnego Pierwszoplanowca zabiłby chyba na miejscu. Koń zaś, uwolniony od jezdzca, pogalopował w dal. Wygramoliłem się więc szybko z krzaka i pobiegłem za nim. Gdy słońce było już całkiem nisko, udało mi się jeszcze raz zbliżyć do zwierzęcia, które ciężko robiąc bokami stało z opuszczoną głową. Skradałem się wyjątkowo ostrożnie, by dostać się w jego pobliże. Chciałem spróbować jeszcze jednego skoku i wreszcie udało mi się. Jednak teraz nie tylko przywarłem nogami do jego ciała, lecz obiema rękami objąłem go za szyję. Koń ponownie rozpoczął taniec podskoków, lecz tym razem powiodło mi się znacznie lepiej. To znaczy udało mi się utrzymać chwyt nogami aż do piątego skoku. Choć moja dolna połowa była swobodna, rękoma ciągle trzymałem się szyi konia. W rezultacie, gdy wzbiłem się w powietrze, wykręciłem mu bardzo silnie szyję. Koń stracił równowagę i upadł, lekko mnie przygniatając. Ponownie przywarłem do karku zwierzęcia. Gdy zaczęło robić wysiłki, by złapać powietrze, uświadomiłem sobie, że mój chwyt dławi jego tchawicę. Wkrótce uspokoił się i mogłem złapać wodze. %7łebra ciągle mu się poruszały, wiedziałem więc, że go nie zadusiłem. Po chwili podniósł się na nogi i spróbował uciec, ciągnąc mnie przez kurz i trawę. Kilka razy paskudnie dostałem kopytami, ugryzł mnie również w ramię. Uderzyłem go wtedy tak mocno, że mnie puścił. Walka trwała do momentu zapadnięcia ciemności, a obaj zawodnicy zbliżyli się do granic swych możliwości. Wreszcie koń przestał się opierać, a gdy poprowadziłem go za wodze, podążył za mną. Przywiązałem go do niskiej, mocnej gałęzi rosnącego obok drzewa i położyłem się, by odsapnąć. Uważałem, że koń również potrzebuje odpoczynku. Poza tym nie chciałem jechać nocą, obawiając się, że w ciemności możemy spaść z jakiegoś urwiska bądz trafić na bagno. *** Następnego dnia zacząłem dostrzegać przejawy ludzkiego życia: pojedyncze zagrody z dymem unoszącym się z kominków i jedną czy dwie wioski. Jednak gdy wjechałem do takiej wioski, pierwszy wieśniak, który mnie ujrzał, wydał przerazliwy okrzyk. - Kanibale! Kanibale nadciągają! - wrzeszczał, biegnąc główną ulicą i machając rękoma jak ptak, który chce się poderwać do lotu. W okamgnieniu mieszkańcy wioski znalezli się na nogach, rozpraszając się na wszystkie strony, piechotą bądz konno. Zawołałem za nimi: - Stójcie! Wracajcie! Nie bójcie się! Jestem posłańcem syndyków! Lecz oni oddalali się jeszcze szybciej. Straciwszy ich z oczu, pozwoliłem sobie wziąć trochę żywności ze sklepiku i pojechałem dalej. Gdy droga doprowadziła mnie do granicy z Solymbrią, zobaczyłem posterunek celników, a na pobliskim wzgórzu wieżę obserwacyjną. Obie placówki były opuszczone. Miałem ze sobą listy uwierzytelniające od ambasadora. Dzięki nim powinienem przekroczyć granicę bez problemu. Powiedziano mi, że mam je przedstawić na posterunku, zanim przekroczę granicę i znajdę się na terytorium archonatu, lecz nie widziałem nikogo, komu mógłbym je pokazać. Rozważenie całej sprawy zajęło mi trochę czasu. Czy powinienem zatrzymać się tutaj, oczekując powrotu nieobecnych strażników? Uznałem, że nie; Ir mogłoby upaść, gdy ja bym tu marudził. Doszedłem do wniosku, że strażnicy mogli uciec do stolicy, słysząc pogłoski o inwazji. Podążenie za nimi było najlepszym sposobem wypełnienia rozkazów. Pojechałem więc dalej, nie przejmując się tym, że nie wypełniam rozkazów w sposób dosłowny. W moim świecie rozkazów nie wydaje się tak niechlujnie. *** Droga do Solymbrii po przekroczeniu granicy prowadzi przez gęsty las, rosną w nim głównie bardzo wiekowe dęby. Las ten, zwany Zieloną Puszczą, jest jednym z niewielu rzeczywiście dzikich rejonów w Novarii, gdzie większość kraju zamieniono na farmy, pastwiska i miasta. Zieloną Puszczę zamieszkują jelenie, dziki, lamparty, wilki i niedzwiedzie. Nie spotkałem żadnego z tych zwierząt. Zdarzyła mi się natomiast następująca przygoda. Jechałem sobie spokojnie i rozmyślałem nad tym, że my, demony, znacznie rozsądniej organizujemy sprawy na Dwunastym Planie, gdy dwóch mężczyzn wychynęło z gęstwiny leśnej po obu stronach drogi, kręcąc w powietrzu jakimiś linami zakończonymi wielkimi pętlami. Człowiek z lewej strony rzucił pętlę w kierunku głowy mego konia. Ten, widząc zbliżającą się linę, przestraszony odskoczył w prawo. Nie byłem przygotowany na taki manewr, rozluzniłem uchwyt i znalazłem się w powietrzu. Upadając uderzyłem głową o jakiś kamień. Nie wiem, jak długo leżałem bez przytomności. Wydawało mi się, że chwilę; lecz gdy próbowałem się podnieść, będąc ciągle jeszcze w oszołomieniu, dojrzałem, że z gęstwiny wypadło więcej mężczyzn, którzy schwytali mego konia. Stwierdziłem też, że mam skrępowane z tyłu ręce, a wokół mych ramion i szyi zaciskają się pętle.
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plblacksoulman.xlx.pl |
|
|