|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- rzekł. - Dobra z ciebie kobieta, Mario. To znaczy, chciałem powiedzieć, że... postarasz się dobrze ją wychować... po chrześcijańsku. - Z niej nigdy nic dobrego nie będzie. Przecież widzi to ksiądz sam. - Ona nie może być znów taka zła... w jej wieku - błagał. - Pójdzie dalej tą drogą, na jaką weszła. - Następna msza, jaką odprawię, będzie za nią. Nie słuchała nawet. - Ona jest zła na wskroś - powiedziała. Zdawał sobie sprawę z tego, że pomiędzy łóżkiem a drzwiami kona wiara. Już niedługo msza nie będzie dla nikogo znaczyła więcej niż czarny kot przechodzący przez drogę. Narażał życie ich wszystkich dla rzeczy takich jak sól rozsypana na sprzeczkę czy splunięcie na urok. - Mój muł... - zaczął. - Właśnie dają mu kukurydzę - powiedziała i dodała: - Lepiej niech ksiądz idzie na północ. Już nie ma szans dostania się na południe. - Myślałem, że może Carmen... - Będą tam pilnowali. - No, trudno... Może kiedyś... gdy sprawy będą lepiej wyglądały... - Nakreślił znak krzyża i pobłogosławił ją, ale ona stała przed nim niecierpliwie, pragnąc, żeby odszedł już stąd na zawsze. - A więc do widzenia, Mario. - Do widzenia. Zgarbiony przeszedł plac. Czuł, że każdy mieszkaniec tej wioski obserwuje go z zadowoleniem. Był sprawcą ich nieszczęść, ale z niejasnych i zabobonnych przyczyn woleli nie wydawać go policji. Zazdrościł nieznanemu jankesowi, którego nie wahaliby się wpędzić w pułapkę, a który w każdym razie nie musiał dzwigać ciężaru wdzięczności względem nich. Poniżej zbocza ubitego kopytami mułów i poszarpanego korzeniami drzew płynęła rzeka. Była głęboka na jakieś pół metra i zaśmiecona pustymi puszkami i potłuczonymi butelkami. Pod przyczepioną do drzewa tabliczką z napisem Zabrania się wyrzucać śmieci... nagromadzone były wszystkie odpadki z całej wsi i stopniowo osuwały się do rzeki. Zostaną zmyte, gdy przyjdą deszcze. Postawił stopę między starymi puszkami a gnijącymi jarzynami i sięgnął po teczkę. Westchnął: była to całkiem dobra teczka, jeszcze jedna pamiątka po spokojnej przeszłości... Niedługo będzie trudno przypomnieć sobie, że życie kiedykolwiek było inne. Zamek był oderwany. Pomacał wewnątrz jedwabnej podszewki... Papiery były na miejscu. Ociągając się upuścił teczkę. Wraz z nią porzucał wśród puszek całą swoją ważną i godną młodość. Teczkę otrzymał od swych parafian w Concepcion w piątą rocznicę święceń... Ktoś poruszył się za drzewem. Cofnął stopę spomiędzy odpadków. Muchy brzęczały nad ziemią. Ukrył papiery w dłoni i obszedł pień drzewa, żeby zobaczyć, kto go podpatruje. Na korzeniu siedziała dziewczynka uderzając piętami o korę. Oczy miała szczelnie zamknięte. - Moja droga, czy ktoś ci coś zrobił?... - spytał. Oczy otwarły się momentalnie. Były zaczerwienione i gniewne i miały wyraz absurdalnej dumy. - Ty... ty... - Ja? Podszedł do niej zachowując ogromną ostrożność, jak gdyby była zwierzęciem, które mu nie ufało. Zrobiło mu się słabo od rozpierającej go tęsknoty. - Moja droga, dlaczego ja?... Odparła z pasją: - Zmieją się ze mnie. - Z mojego powodu? - Wszyscy inni mają ojców... którzy pracują. - Ja też pracuję. - Ty przecież jesteś księdzem? - Tak. - Pedro mówi, że ty nie jesteś mężczyzną. Nie nadajesz się dla kobiet. - Dodała: - Nie wiem, co on przez to rozumie. - Przypuszczam, że on sam nie wie. - Och tak, on wie - powiedziała. - On ma dziesięć lat. A ja też chcę wiedzieć. Ty stąd odchodzisz, prawda? - Tak. Znów był przerażony jej dojrzałością, gdy uśmiechnęła się jednym z bogatej skali swych uśmiechów. Rzekła kusząc go: - Powiedz mi... - Siedziała tak na pniu drzewa obok śmietniska, sprawiając wrażenie opuszczonej. Zwiat był już w jej sercu, jak mała plamka zepsucia w owocu. Była bez opieki: nie miała wdzięku czy uroku, który by się wstawiał za nią. Serce księdza było wstrząśnięte pewnością straty. - Moja droga, uważaj... - Na co? Dlaczego stąd odjeżdżasz? Podszedł nieco bliżej, myślał: Chyba wolno pocałować własną córkę. Ale ona wyrwała mu się. - Nie dotykaj mnie - pisnęła starczym głosem i zaczęła chichotać. Wszystkie dzieci rodziły się z pewną wiedzą o miłości - myślał. - Wysysały ją z mlekiem matki. Ale od rodziców i przyjaciół zależał rodzaj miłości, jaką znały: zbawczą czy zgubną. Pożądanie było także rodzajem miłości. Zdawał sobie sprawę, że jego córka uwięziona jest w swym życiu niby mucha w bursztynie. Oto ręka Marii wzniesiona do bicia, zepsuty przedwcześnie Pedro rozmawia z nią o zmroku, policja przeszukuje las, wszędzie gwałt. Modlił się w milczeniu: O Boże, daj mi śmierć wszystko jedno jaką, bez żalu, w stanie grzechu, tylko zbaw to dziecko . Sam był pono człowiekiem przeznaczonym do zbawiania dusz. Wydawało się to rzeczą całkiem prostą kiedyś, gdy wygłaszał kazania na błogosławieństwie, zakładał bractwa, popijał kawę ze starszymi paniami w pokojach o zakratowanych oknach, błogosławił nowe domy ofiarując odrobinę kadzidła, nosił czarne rękawiczki... to było tak łatwe jak oszczędzanie pieniędzy. Teraz to było nieosiągalną sztuką. Zdawał sobie sprawę z tego, że zupełnie nie dorasta do swego zadania. Ukląkł i przyciągnął ją do siebie, a ona chichotała i szamotała się, by się uwolnić. - Kocham cię. Jestem twoim ojcem i kocham cię. Staraj się to zrozumieć. Trzymaj ją mocno za przegub ręki. Nagle uspokoiła się i stała patrząc na niego. Powiedział: - Oddałbym za ciebie swoje życie, to głupstwo, swoją duszę... moja droga, moja kochana, staraj się zrozumieć, że ty jesteś... taka ważna. - Zawsze wiedział, że w tym leżała różnica pomiędzy wiarą jego a ich - politycznych przywódców ludu, którzy troszczyli się tylko o takie rzeczy, jak państwo, republika. To dziecko było ważniejsze niż cały kontynent. Mówił dalej: - Musisz dbać o siebie, bo jesteś taka... potrzebna. Prezydent tam w stolicy chodzi otoczony ludzmi uzbrojonymi w karabiny... ale ty, moje dziecko, masz wszystkich aniołków w niebie... - patrzyła na niego ciemnymi nierozumiejącymi oczami. Czuł, że zjawił się za pózno. Powiedział: - Do widzenia, kochana - i niezręcznie pocałował ją. Niemądry, ślepo kochający, starzejący się człowiek. Gdy tylko ją puścił i zaczął powrotną wędrówkę na plac, czuł, jak za jego zgarbionymi plecami nikczemny świat podkrada się do dziecka, by je zniszczyć... Muł stał osiodłany koło kiosku z napojami gazowanymi. Jakiś mężczyzna odezwał się: - Lepiej nich ksiądz idzie na północ - i stał kiwając ręką. Nie powinien mieć ludzkich uczuć, a raczej powinien kochać każdą duszę, tak jakby była jego dzieckiem. Opiekuńczymi instynktami trzeba ogarnąć cały świat... ale czuł, że są bolesne i przywiązane niby kulawe zwierzę do pnia drzewa. Skierował muła na południe. Jechał dokładnie śladem policji. Jeśli tylko będzie podróżował powoli i nie minie żadnego włóczęgi, droga wydawała się dość bezpieczna. Najbardziej potrzebował teraz wina, a musiało to być wino z winogron. Bez niego był bezużyteczny. Równie dobrze mógłby uciec na północ, w góry, do bezpiecznego kraju poza nimi, gdzie najgorszą rzeczą, jaka mogła mu się przydarzyć, była grzywna i kilka dni więzienia, gdyby nie mógł jej zapłacić. Lecz nie był jeszcze gotów na ostateczną kapitulację, każdą małą kapitulację musiał opłacać dalszą wytrwałością, a teraz czuł potrzebę wykupienia w jakiś sposób swego dziecka. Zostanie jeszcze miesiąc, jeszcze rok... Kiwając się miarowo na mule usiłował przekupić Boga obietnicami stałości... Muł zarył się nagle
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plblacksoulman.xlx.pl |
|
|
|
|