|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
rodowód, a jej siostra, Porcją, wpakowała w nie sporo pieniędzy. %7ładen z nich nie wygrał dotychczas sumy, która by przynajmniej pokryła cenę kupna, a kolejne porażki obniżały ich wartość jako przyszłych reproduktorów. Innymi słowy, południowoafrykańskie konie Nerissy mogły łatwo stać się dla jej spadkobiercy ciężką kulą u nogi. * Kit odwiozła mnie na lotnisko Heathrow, pewnie dlatego, że spędziłem w domu zaledwie dziewięć dni, co nie zadowoliło ani jej, ani mnie. Podczas gdy staliśmy w kolejce przed wejściem do komory celnej, z pół tuzina pań prosiło mnie o autograf dla swoich córek - siostrzeńców - wnuków - i niejedna para oczu zwróciła się w naszą stronę; wkrótce podszedł do nas urzędnik linii lotniczej i zaproponował, że zaprowadzi nas do specjalnej poczekalni. Ponieważ bywałem tu aż nazbyt często, traktowano mnie niezwykle uprzejmie. Z wdzięcznością przyjęliśmy jego propozycję. - A może ja mam dwóch mężów - westchnęła Kit. - Może jest was dwóch. I to zupełnie różnych, a ja jestem żoną zarówno prywatnej, jak i publicznej wersji twojej osoby. Wiesz, kiedy patrzę na ciebie z widowni albo oglądam twoje zdjęcia w gablotach kin, to muszę samą siebie zapewniać, że rzeczywiście spałam z tym panem poprzedniej nocy. I zawsze wydaje mi się to zupełnie niezwykłe, ponieważ w swojej wersji publicznej nie należysz wcale do mnie, ale do tych wszystkich obcych ludzi, którzy płacą, żeby na ciebie popatrzeć. A potem wracasz do domu, jesteś zupełnie innym człowiekiem, swoją wersją prywatną, moim własnym mężem, którego publiczność w ogóle nie zna... Patrzałem na nią z czułością. - Moja prywatna wersja zapomniała zapłacić za telefon. - A niech to. Prosiłam cię o to chyba z szesnaście razy... - No, to już zapłać sama. - Trudno. Chociaż płacenie rachunków za telefon należy do twoich obowiązków. Ja nie jestem w stanie sprawdzić wszystkich twoich depesz i rozmów z Ameryką. Jestem pewna, że poczta nas oszukuje. Te rachunki trzeba koniecznie sprawdzać. - Trudno, jeszcze tym razem zaryzykujemy. Usiadłem przy niej. Nie zapłacony rachunek za telefon jest równie dobrym pretekstem do rozmowy jak każdy inny: nie trzeba nam już było wielu słów, żeby się porozumieć. Przez całe życie witaliśmy się i żegnali dość beznamiętnie. Ludzie oceniali to jako brak miłości. A było wprost przeciwnie. Byliśmy ze sobą związani jak Kastor i Polluks. * W szesnaście godzin pózniej wylądowałem na lotnisku Jan Smuts International. Na płycie oczekiwał mnie jakiś nerwowy facet o wilgotnych dłoniach, który przedstawił mi się jako szef dystrybucji firmy Worldic Cinemas. - Wenkins - powiedział. - Nazywam się Clifford Wenkins. Miło mi pana poznać. Miał niespokojne oczy i mówił po angielsku z bardzo silnym południowoafrykańskim akcentem. Około czterdziestki. Taki, co to się nigdy niczego nie dorobi. Mówił odrobinę zbyt głośno, był odrobinę zbyt familiarny, trochę za bardzo brat-łata - czego szczególnie nie lubię. W sposób możliwie uprzejmy uwolniłem lewy rękaw z zacisku jego dłoni. - Dziękuję, że się pan pofatygował - powiedziałem, chociaż w duchu odsyłałem go do wszystkich diabłów. - Jakże mógłbym nie powitać Edwarda Lincolna - zaśmiał się nerwowo na cały głos. Zastanawiałem się bez większej ciekawości, dlaczego ten człowiek jest taki rozdygotany; jako szef dystrybucji filmów na pewno styka się co najmniej raz na miesiąc ze słynnymi aktorami. - Tam stoi mój samochód - oświadczył i rozłożywszy szeroko ręce cofał się przede mną ruchem kraba, gestykulując jedną dłonią tak, jak gdyby prosił tłum o rozstąpienie się, a drugą wskazując mi drogę. Ponieważ żadnych tłumów nie było, całe to przedstawienie wydało mi się co najmniej zbędne. Szedłem za nim, dzwigając walizkę i udawałem, że doceniam jego uprzejmość. - Niedaleko - dodał, patrząc mi błagalnie w oczy. - Zwietnie. Kiedy doszliśmy do głównego wyjścia, zauważyłem grupę złożoną z około dziesięciu osób. Obejrzałem ich sobie i wzruszyłem ramionami. Ich ubiór, sposób, w jaki stali, w jaki się poruszali, był tak charakterystyczny, że nie miałem najmniejszej wątpliwości, iż są to przedstawiciele tak zwanych środków masowego przekazu. Nie zdziwiło mnie więc bynajmniej, że byli uzbrojeni w aparaty fotograficzne, magnetofony i mikrofony. - Panie Lincoln, co pan sądzi o Południowej Afryce? - Cześć, Link, prosimy o promienny uśmiech... - Czy prawdą jest, że... - Nasi czytelnicy chcieliby wiedzieć... - Proszę się uśmiechnąć... Usiłowałem nie zwalniać kroku, ale zostaliśmy zmuszeni do zatrzymania się. Uśmiechnąłem się więc do nich hurtem i wyrzuciłem z siebie kilka ogólników, a więc: - Bardzo mi miło... cieszę się, że przybyłem do waszego kraju. To moja pierwsza wizyta. - Po pewnym czasie udało nam się wydostać z gmachu. Chociaż na tej wysokości - dwa tysiące metrów ponad poziomem morza - słońce niezbyt silnie przygrzewało i było raczej chłodno, Wenkins był spocony aż po nasadę włosów. - Przepraszam, ale oni zawsze o wszystkim się dowiedzą - powiedział. - To ciekawe, bo kupiłem bilet dopiero wczoraj rano. - No, tak to z nimi jest - bronił się niezbyt energicznie. - Pewnie idą panu na rękę, jak potrzebna jest panu specjalna reklama - zauważyłem. - Zawsze - zgodził się entuzjastycznie. Uśmiechnąłem się. Trudno mu było mieć za złe, że chce im odpłacić za pośrednictwem mojej osoby za dawne i przyszłe przysługi, a fakt, że z zasady nie udzielam wywiadów, uchodzi powszechnie za irracjonalny kaprys. W wielu krajach gazety mszczą się na człowieku, jeżeli z nimi nie współpracuje. Musiałem też przyznać, że na razie południowoafrykańscy przedstawiciele środków masowego przekazu okazali się bardziej
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plblacksoulman.xlx.pl |
|
|
|
|