|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
gów za noc w zajezdzie. Brakowało mu Mill House... Nie, brakowało mu tego, co Lily zrobiła z Mill House: nieskrępowania, domowych wy gód, atmosfery rozluznienia... Brakowało mu Lily. Dziwnej, zaskakująco pięknej kobiety, która rzuciła wyzwanie jego hierarchii wartości i wzbudziła jego niekłamany szacunek. Brakowało mu jej ciętego języka, jej bystrości i sprytu, jej śmiesznej walki o uratowanie wyścigowych koni i jej szczerego zmie szania młodzieńczym zadurzeniem Bernarda. Nie wiedział, jak bez niej żyć. Z pewnością nie mógłby mieszkać bez niej w Mill House. Wszystko tam było jej. Od taniej kopii wazy z Serves do wygodnego salonu, wszystko nosiło jej piętno. Nawet te portrety, psiakrew, w tej do bólu pretensjonalnej galerii w jakiś sposób należały do niej... Ten dom był tylko wtedy domem, gdy Lily była jego gospodynią. Nachylił się, wydobył spod przekrzywionego materaca zniszczoną walizkę i wyciągnął z niej starannie obwiązany pakiet. W końcu mógł zrobić jakiś użytek z tej podłej mamony. Zerwał z kołka płaszcz i skierował się ku wyjściu. Po drodze skinął głową dziewczynie, która pastowała wyszorowane do białości schody. Dziewczyna zarumieniła się. Avery ruszył zakurzoną drogą prowadzącą do Mill House. - Proszę. To ci pozwoli odbudować stajnie i wyjść znowu na plus - Avery położył na biurku gruby plik banknotów. Wyglądała na opanowaną, chłodną i odległą. Jej nienagannie czyste spodnie i sztywna męska koszula miały w sobie więcej krochmalu niż cała chińska pralnia. Opuściła wzrok na banknoty. - Co to jest? - Twoje pieniądze. Uniosła powoli wzrok - spokojny i bez wyrazu, by napotkać jego spojrzenie. - Ja nie mam żadnych pieniędzy. - Masz. Te. To pieniądze, które przysyłałaś mi przez pięć lat. Pensja. Przechowywałem ją. Przez moment zaskoczenie rozpaliło blask w jej pustych oczach. Miał jej teraz do zaoferowania tylko jedną rzecz - jedyną, co do której 201 mógł ją jeszcze przekonać, by ją przyjęła. Musiał jednak działać ostroż nie, bo inaczej nawet i ten drobiazg zostanie odrzucony. - Nie wierzę ci - powiedziała. - Nie dbam o to czy mi wierzysz, czy nie - skłamał. - Przestań zachowywać się jak skrzywdzone przez los dziewczę i zacznij myśleć. Słowa wywołały pożądany efekt. Z twarzy Lily ustąpił wyraz bólu. - Nie uważam się za ofiarę - powiedziała głośno, wychodząc zza biurka. - Jestem pewna, że w swoim przekonaniu postąpiłeś w sposób bardzo szlachetny, oferując mi swoje pieniądze... - Posłuchaj, Lily - przerwał jej. Wyjął z kieszeni pudełko i powoli, by zyskać na czasie, zaczął wybierać cygaro. - Założyłem się, że prze grasz - mruknął. - A sam przegrałem. Mogę być egoistą, ale mam na dzieję, że mimo to nadal jestem dżentelmenem. - O, tak - usłyszał jej cichy głos. - Nie można powiedzieć, żebyś nie był dżentelmenem. Zamarudził przy wyjmowaniu cygara, zyskując w ten sposób małe odroczenie wyroku. Obciął koniec. Włożył cygaro do ust. W końcu spoj rzał na nią. Nie poruszała się. Ciało miała napięte oczekiwaniem. - Zresztą- powiedział, zapalając cygaro -jeśli się przez chwilę zasta nowisz, nie będziesz miała wątpliwości, że są to pieniądze, które mi przy syłałaś. Pomyśl o mojej dumie, Lily. Zawsze pozwalałaś sobie wytykać mi jej nadmiar. Czy możesz sobie wyobrazić bardziej prawdopodobny gest w przypadku kogoś takiego jak ja? Kogoś z moją tendencją do - jak to kiedyś powiedziałaś? - inspirowanej Dumasem teatralności? - Napisałam to, bo byłam zła - powiedziała, rumieniąc się. Zbyt pięknie się rumieniąc... Spojrzał w bok. - Nie chciałam cię zranić, ale zawsze tak pochopnie pakowałeś się w kłopoty i niebezpieczne sytua cje... Nie chciał tego słuchać. Nie do zniesienia było, że martwiła się o nie go, że się o niego troszczyła. - Wiesz, że nigdy nie przyjąłbym pieniędzy, które mi przysyłałaś - powiedział. - To było jedyne, co mogłem z nimi zrobić: zwrócić ci je. - Prztyknął paczuszkę z pieniędzmi, posyłając ją ślizgiem na przeciwległą stronę biurka i uśmiechnął się. Wróciła na swoje miejsce za biurkiem i ujęła pakiet za róg, tak jakby był pobrudzony ziemią. - I co mam z tym zrobić? - spytała. - Odbudować stajnie. Zbilansować księgi. Zwyciężyć w tej grze - poradził. - Przejąć na własność Mill House. 202 - Dlaczego? - Bo ten dom jest twój. - Jego głos był teraz spokojny. - Pracowałaś dla niego, walczyłaś o niego, wszystko dla niego poświęciłaś. Zasługu jesz na niego. - I nie zapominaj - uniosła podbródek - że puściłam się też dla niego. %7łe oddałam tobie swe ciało. Krew odpłynęła mu z twarzy. Ręce zrobiły się zimne jak lód. Nie wydał głosu, nie poruszył się. Nie ufał sobie na tyle. - To właśnie to, prawda? - spytała zranionym do głębi głosem. - Opłata za usługi... albo może odszkodowanie? Podniosła pakiet z pieniędzmi i podrzuciła go w dłoni. - No, no. Musisz mieć porządne wyrzuty sumienia... Położyła paczuszkę na stole. - To nie moje pieniądze, tylko twoje. Straciłam Mill House, ale chcia łabym zachować przekonanie, że wypełniłam tu wszystkie moje powin ności, a jedną z nich było dostarczanie ci pensji. Co zrobisz z pieniędzmi, nie jest w żadnym razie moim zmartwieniem. Zbuduj sobie nową stajnię, kup automobil, spal je, nic mnie to nie obchodzi, ale ja ich nie wezmę. - Nie bądz osłem - wyrwał z ust cygaro. - Nie mów do mnie tak pieszczotliwie. - Chcesz mieć Mill House. Oferuję ci środki, które ci to zapewnią. - Ja już nie chcę Mill House. - To kłamstwo. - Cygaro pękło w jego palcach. Dwie połówki padły niezauważone na podłogę. - Jak to możliwe, że kobiety są w stanie oprzeć się pańskiej złoto- ustej wymowie, panie Thorne? - spytała ironicznie i nagle dotarło do niej, że ona się jej nie oparła. %7łar oblał jej dekolt i szyję. Avery nadal stał sztywno, nieporuszony. Tętno waliło Lily w skroniach. - Gdzie pójdziesz? Co będziesz robić? - spytał. - To nie twoje zmartwienie... - Rzeczywiście, jak diabli! - krzyknął. - Wszystko, co dotyczy cie bie, jest moim zmartwieniem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plblacksoulman.xlx.pl |
|
|
|
|