|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Błyskawica, lekko i niespiesznie pomykając po lodzie, usłyszał słaby szczęk zmarzniętej stali. Dzwięk i woń dolatywały doń teraz z jednakową wyrazistością. Wietrzył obecność zarówno psów, jak i ludzi. Aowił miękki tupot sfory zmieszany z brzękiem łańcuchów. Mimo to nie uciekał. Nie bał się ani wilków, ani psów, natomiast zbudziła się w nim raptem gwałtowna mściwa nienawiść. Od urodzenia głęboko zapadło mu w jazń prawo stada: mieć i dzierżyć. Poważał cudzą własność i nie myślał odstępować swojej; Otóż w woni sfory czytał powód dezercji Muszki. Jego wielka samotność i tęsknota sprzed panu minut znikły, zatopione falą wściekłej pasji. Ponuro kłusując oddalił się od statku o paręset jardów. Potem wilczą modą obrócił się bokiem do prześladowców i czekał. Wiedział, że nadbiegają. Aowił kolejny szczęk pazurów na obmarzłej barierze, gdy przesadzały ją śpiesznie, słyszał, jak dudnią miękkie łapy ha lodowym pomoście. Poza tymi dwoma dzwiękami myśliwskie psy Bronsona zachowywały zupełną ciszę. Lecz z tyłu brzmiał głos pana, władczy, judzący do pościgu i bitwy. Błyskawica skręcił w miejscu i niby zjawa pokłusował po lodzie. Na szyi i karku sierść zjeżyła mu się do ostatniego włosa. Biegnąc warczał, a jaskrawy księżyc, świecąc wprost w paszczę, srebrzył jego długie śmiercionośne kły. Nie uciekał bynajmniej, obierał jedynie dogodny teren walki. Nie lubił nagiego lodu ani twardej skorupy śnieżnej. Przystanął wtenczas dopiero, gdy śnieg pod łapami zmiękł. - niedzwiedników Bronsona, mknących w dół lodowego pomostu osiem zwinnych, długołapych, mocnoszczękich airedali przyuczonych do milczących łowów, a tak wytrzymałych, że uwieszone za uszy nie wydawały nawet cienia jęku. Dla podjęcia tropu Błyskawicy starczyło im dziesięć sekund, a momentalnie zrozumiały, czego pan od nich żąda. Błyskawica warował na brzuchu u krawędzi śnieżnego wzgórka. Niespełna dwadzieścia stóp dzieliło go od atakującej sfory, gdy strzelił raptem z miejsca niby pocisk, uderzając w czołowego psa tak, jak zazwyczaj uderzał w karibu. Jego sto czterdzieści funtów wagi gruchnęło w bok osiemdziesięciofuntowego airedala. Momentalnie zwarł paszczę i najlepszy, z zapaśników Bronsona ledwo zipnął, gdy kły Błyskawicy zmiażdżyły mu kark. Zarówno jak niegdyś młoda Muhikun kazała Błyskawicy walczyć na śmierć i życie z potężnym Baloo, wodzem zgrai, tak obecnie Muszka napoiła mu serce żądzą krwi i mordu. W jego nieskomplikowanie rozumującym mózgu utarła się pewność, iż suka wróciła do stada i że to stado właśnie dzieli ją od niego. Nie rozróżniał bynajmniej winy poszczególnych jednostek, lecz traktował całość jako szkodliwą bandę, na swój sposób żądając wyrównania i zapłaty. Nigdy w życiu cnie walczył tak, jak dziś. W ćwierć minuty po pierwszym morderstwie stał się ośrodkiem wściekłej, warczącej, tnącej kłami sfory. Zamiast bić się jak prawe wilki lub psy eskimoskie, siódemka airedali zwaliła się nań gromadnie niby na kota. Sam ciężar napastników przygniótł Błyskawicę do ziemi i dzięki temu ciężarowi właśnie, dzięki siedmiu ciałom szukającym chwytu na oślep, Błyskawica uzyskał natychmiastową przewagę. Zwierał szczęki na łapach pękających łatwo, jak zapałki, długie jego zęby cięły na boki, to znów w górę, dziurawiąc piersi i brzuchy. Tarzał się i wił, za każdym ruchem znajdując dla kłów nowy żer w postaci krwi i mięsa. Gwar bitwy niósł się aż do statku. Bronson, zbrojny w dzidę foczą, pędził już na odsiecz. Okno jednej z kajut rozbłysło światłem. Zawyły inne psy. A dwudziestka malemutów, przed chwilą jeszcze śpiąca smacznie w śnieżnych schronach, przebudziła się raptem, wyprostowała członki, wstała i ruszyła cwałem, by wziąć udział w bitwie. Błyskawica ani podejrzewał, że jego sprawa prywatna poruszyła cały statek. Zapomniał w ogóle o istnieniu ludzi. Walczył zajadle, choć na oślep, a znajdował się wciąż na samym dole spiętrzonej gromady. Nie widział absolutnie nic, słyszał zaś jedynie kłapanie paszcz i głuchy ryk zziajanych, gardzieli. Przywalały go gorące ciała i bez przerwy nurzał w nich kły. Czuł, jak wrogie zęby drą własne jego mięśnie. Boki i barki miał pocięte; dwukrotnie głęboko zraniono go w kark. Znieg spłynął już krwią, a ponad zgrają walczących stał tuman pary niby lekka mgła. Drugi z psów Bronsona był już niezdolny do boju, reszta sfory oka- leczona mniej lub więcej silnie, Błyskawica zaś trzymał jednego z przeciwników za gardło, gdy banda pociągowych malamutów, pijana ra- dością, zwaliła się w wir walki. Otóż należy wiedzieć, iż normalny malamut szalenie lubi wszelką zwadę tak właśnie, jak zdrowe dziecko lubi zabawę. Nie trzeba mu nigdy podniety lub zachęty. Będzie się bił z bratem rodzonym, z przyjacielem od serca, z całą bandą krewnych. Toteż gdy psy pociągowe dopadły pola walki, stan rzeczy uległ radykalnej zmianie. Przybysze nie mieli pojęcia, iż pod stosem ciał znajduje się właściwa zdobycz. Pierwszy malamut zanurzył kły w karku pierwszego airedala, jaki mu wpadł w oko, drugi runął w tłok, trzeci za nim. Nie upłynęło pół minuty, a już każdy pies walczył z osobnikiem własnego gatunku bez względu nawet na rasę i płeć. Poprzez dzikie wycie i skowyt Błyskawica usłyszał raptem niewy- raznie głos człowieka. Był to Bronson, wrzeszczący co sił w płucach i wymachujący dzidą. Od statku po lodzie mknęły już inne postacie, a gdy
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plblacksoulman.xlx.pl |
|
|