|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Nie trzeba. Dojedziesz tam autem - machnęła ręką Abby. - To ze sto metrów od polnej drogi w se ktorze siedemnastym. Nie pomogę ci, bo muszę gnać z powrotem. Nie zapomnij krótkofalówki, żeby w ra zie czego porozumieć się z pilotem. - Nie spodziewałem się, że ze mną pojedziesz. Wezmę Meredith. Na pewno będzie potrzebna. Dotarcie na miejsce zajęło im ponad godzinę. Trzęsąc się na wybojach, Meredith żałowała, że nie siedzi na miejscu pilota i z wysokości nie ogląda sza rej od kurzu drogi. - Głupie zwierzę - narzekał Chuck, wyskakując z szoferki. - Rozumiem, żeby to owca. Owce są głu pie i zdarza im się nawet spaść z klifu w przepaść. Ale konie powinny być mądrzejsze. Wziął zwój liny i ruszyli w stronę niedalekiego wąwozu. Bez kłopotów zlokalizowali karego źrebaka, unieruchomionego pomiędzy dwoma głazami. Chuck bez trudu zarzucił mu linę na szyję. Zauwa żył też, że konik stoi na trzech nogach - okazało się, że nad pęciną ma krwawiącą ranę. - A niech to! Trzeba szyć. - Odwrócił się do Me- redith. - Muszę wrócić do samochodu po apteczkę. Zostań tu proszę i spróbuj go trochę uspokoić, do brze? strzyc uszami, ale Chuck postanowił, że zostawi ich oboje własnemu losowi. Jedyne, co mógł zrobić, to się pospieszyć. Kiedy wrócił z apteczką, Meredith stała przy koniu i cichym, łagodnym głosem szeptała mu coś do ucha. Najwyraźniej zdołali się jakoś zaprzyjaźnić. - Dobra robota - pochwalił ją, kucając przy koniu. - Zaszyję teraz ranę, a potem wspólnymi siłami wy ciągniemy go na górę. Z wahaniem wzięła od niego koniec liny. Źrebak, wyczuwając jej zdenerwowanie, zaczął - Biedny żuczek. Jak mu na imię? - zapytała. - Nie dajemy imion źrebakom. Wszystkie mają numery. To są konie do pracy, nie pod wierzch. Później nazwiemy tylko te, które zostaną na ranczu. - która jeszcze niedawno histerycznie bała się zwierząt, tuliła się do źrebaka i patrzyła mu miłośnie w oczy. Uśmiechnął się. - Wydaje mi się jednak, że ten na zawsze zostanie już Żuczkiem. - Naprawdę? - ucieszyła się. - Dlaczego nie. Całkiem dobre imię. Kiedy w końcu wrócili do domu, Meredith odczu wała przyjemne zmęczenie. Była zadowolona i pełna entuzjazmu. Pierwszy raz poczuła, że ranczo można polubić. Tak się złożyło, że bardzo szybko nadarzyła się okoliczność zweryfikowania tej opinii. Po prysznicu i pysznej kolacji przygotowanej przez Lupe zabierali się właśnie z Chuckiem do cze reśniowego ciasta, kiedy na podwórzu znowu pojawi Spojrzał w górę. Nieugięta lodowa księżniczka, ła się Abby. - Cześć. Już po kolacji? - zapytała, wchodząc do kuchni. Na widok ciasta rozjaśniły się jej oczy. - O rany! Czy mogę dostać kawałek? - Zdjęła palcem lukier z talerza i oblizała palec. - Abby! Zachowuj się jak dama! - strofowała ją Lupe. - Usiądź. Zaraz przyniosę ci talerzyk i wi delec. Abby posłusznie usiadła. - Mam do ciebie jeszcze jedną prośbę, bratku - zaczęła. - Co znowu? - Jake wysłał naszego weterynarza razem z chło pakami do Amarillo. Stary doktor Wright wyjechał na zjazd weterynarzy, a Maggie prawdopodobnie będzie się dzisiaj źrebić. Trochę za wcześnie, więc Jake pyta, czy posiedzisz dzisiaj przy niej przez całą noc. Ktoś powinien tam być - tak na wszelki wypadek. Meredith widziała, że Chuck umiera ze zmęczenia, ale nie miała najmniejszych wątpliwości, że się zgo dzi. I nie pomyliła się, oczywiście. A ponieważ rygory bezpieczeństwa dotyczące jej osoby zostały zaostrzone, o dziesiątej wieczorem znalazła się razem z nim w sali porodowej umiesz czonej w specjalnej dobudówce przy stajni. Była tam nawet poczekalnia ze stołem, kanapą, małą lodówką i kuchenką. - Zupełnie jak w prawdziwym szpitalu - zaśmiała się. Chuck postawił na stole koszyk z jedzeniem. - Szkoda, że nie mam tu komputera. Przynajmniej nie traciłbym czasu. Takie czekanie na poród potrafi ciągnąć się w nieskończoność. Tam są jakieś koloro- W jednej chwili w pokoju zrobiło się duszno, a ka napa wydała mu się dziwnie mała. Była to wielka pomyłka. we magazyny. - Wskazał stolik w rogu. - Rozgość się. Usiadł obok niej na kanapie. Chuck zauważył zmęczenie na jej twarzy. Miała sińce pod oczami i przygnębioną minę. - Proszę cię, odpocznij chwilę. - Podszedł, wyjął jej kubek z ręki i poprowadził ją do kanapy. Usiadła, sztywna jak struna i spojrzała na niego zbliżać się do kanapy. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Najwyraźniej Meredith także uznała, że kanapa jest zbyt mała dla nich dwojga, bo ledwo Chuck usiadł, ona zerwała się na równe nogi i zaczęła spacerować po poczekalni. Chodziła tak już od pół godziny, rzucając mu od czasu do czasu przepraszający uśmiech. W końcu Chuck nie wytrzymał i też wstał. - Meredith, rozluźnij się. Z Maggie wszystko w porządku. Mamy włączony interkom, więc usłyszę, kiedy będzie mnie potrzebować. Pójdę teraz do niej, a ty spróbuj się zdrzemnąć. Meredith przystanęła, żeby przełknąć kilka łyków kawy, którą dla niej przygotował, ale nie zamierzała w wyraźnym popłochu. Jakby bała się, że Rourke za chwilę pojawi się w drzwiach. Albo jakby to on był Richardem Rourke. - Wydajesz się taka zmęczona. Zdejmij buty, to
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plblacksoulman.xlx.pl |
|
|