|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Nie... nie wiem. Rob milczał chwilę. Potem zsiadł z motocykla. Podszedł do schowka z tyłu i zaczął w nim grzebać. W świetle reflektora i bladej poświacie chudego księżyca zobaczyłam, jak wyciąga latarkę i coś jeszcze. Klucz francuski. - Nie zaszkodzi - stwierdził. - Na wszelki wypadek. Skinęłam głową, choć wątpię, żeby dostrzegł ten gest. - Dobrze - powiedział, zatrzaskując wieko i odwracając się twarzą do mnie. - Zrobimy tak. Pójdę się rozejrzeć. Jeśli nie wrócę w ciągu pięciu minut - wez mój zegarek - wsiądziesz na motor i pojedziesz po tego glinę, którego widzieliśmy. Rozumiesz? Wzięłam zegarek, ale potrząsnęłam przecząco głową. - Nie. Idę z tobą. Twarz Roba wyrażała, jeśli dobrze widziałam, skrajne niezadowolenie. - Mastriani - powiedział. - Poczekaj tutaj. Nic mi się nie stanie. - Nie chcę czekać. - Nie mogłam pozwolić, żeby zrobił to za mnie. Miałam wizję. To ja powinnam wejść to tego okropnego domu i sprawdzić, na ile ta wizja odpowiada prawdzie. - Chcę iść z tobą. - Jess, proszę, zostań. - Idę z tobą. - Ku mojemu zaskoczeniu głos mi się załamał. Naprawdę. Tak jak głos Tishy, kiedy wpadła w histerię przed Chocolate Moose. Rob na szczęście nie zwrócił uwagi, a przynajmniej nie dał po sobie poznać. - Jess, zostaniesz przy motocyklu. Koniec, kropka. - A jeśli oni wrócą - jeśli nie ma ich w środku - i zastaną mnie tutaj samą? - spytałam drżącym głosem. Tak naprawdę wcale się tego nie bałam. Zresztą byłam pewna, że w razie czego zdołam zwiać na indianie, który w parę sekund przyspieszał od zera do sześćdziesiątki. Moje pytanie jednak wywarło pożądany efekt. Rob westchnął, zawiesił sobie klucz na szlufce dżinsów i wyciągnął do mnie rękę. - Chodz - powiedział niespecjalnie uszczęśliwiony. Schodki wiodące na maleńki ganek prawie całkiem spróchniały. Musieliśmy iść bardzo ostrożnie. Ciekawa byłam, kto tu kiedyś mieszkał. Może domek służył jedynie jako biuro, kiedy wydobywano wapień w kamieniołomie. Z pewnością nikt tam nie mieszkał od lat... Jednak ktoś tu musiał być niedawno, bo drzwi, które zabito kiedyś gwozdziami, otworzyły się bez trudu. Snop światła z przedniego reflektora indiany wydobywał błyszczące punkciki gwozdzi w miejscach, gdzie je odłamano. Rob, kierując światło latarki w stęchłą ciemność za drzwiami, mruknął: - Nie podoba mi się to. Jasne. Sama też nie czułam się zbyt pewnie. Nie słyszałam nic poza cykadami na dworze i łomotaniem własnego serca. I jeszcze jednym dzwiękiem, dużo słabszym, ale niestety dobrze znajomym. Odgłosem kapania. Jakby ktoś nie zakręcił porządnie kranu. Plusk wody z mojego snu. A raczej koszmaru. Koszmaru, który dla Heather był rzeczywistością. Rob ścisnął mnie mocniej za rękę i weszliśmy do środka. Nie byliśmy jedynymi istotami, które odwiedzały to miejsce. Po pierwsze, stałymi bywalcami domku musiały być zwierzęta, o czym świadczyły porozrzucane na gnijącej drewnianej podłodze odchody i legowiska ze zwiędłych liści i patyków. Ale to nie szopy i oposy mieszkały tu ostatnio. Wszędzie walały się butelki po piwie i zmięte torebki po chipsach. Musiały się tu odbywać jakieś szalone imprezy. W powietrzu unosił się ledwie wyczuwalny, mdły zapach ludzkich wymiocin. - No ładnie - powiedział Rob, kiedy posuwaliśmy się ostrożnie w stronę jedynych drzwi w pomieszczeniu, jakimś cudem wiszących jeszcze na zawiasach. Przystanął na moment, puścił moją rękę i podniósł butelkę z podłogi. - Importowane - powiedział, przyglądając się etykietce. - Miastowi - stwierdził, biorąc mnie za rękę. - Na to wygląda. Następne pomieszczenie, kiedyś zapewne kuchnia, było całkowicie ogołocone, z wyjątkiem paru zrujnowanych szafek oraz zdezelowanej kuchni gazowej. Mniej tu było zwierzęcych odchodów, za to więcej butelek i, co ciekawe, jakieś spodnie. Za duże - i za mało markowe - żeby należeć do Heather. Poszliśmy dalej. Z kuchni przechodziło się do trzeciego i jak mi się wydawało, ostatniego pokoju. W kominku spoczywała drewniana beczułka. - Komuś wyraznie nie zależało na odzyskaniu depozytu - powiedział Rob. Wtedy właśnie zauważyłam schody i z całej siły ścisnęłam Roba za rękę. Poszedł za moim spojrzeniem i westchnął. - Oczywiście. Chodzmy. Schody były tylko w odrobinę lepszym stanie niż schodki prowadzące na ganek. Wspinaliśmy się powoli, ostrożnie stawiając stopy. Jeden fałszywy krok i polecielibyśmy na dół. Kapanie stało się wyrazniejsze. Błagam, modliłam się, błagam, niech to nie będzie krew. Na piętrze znajdowały się trzy pokoje. Pierwszy, po lewej tronie, pełnił niegdyś funkcję sypialni. Na podłodze nadal leżał materac, nieludzko brudny i pokryty plamami. Za nic nie dotknęłabym go bez rękawiczek. Wszędzie poniewierały się opakowania po prezerwatywach. - Dobra - mruknął Rob - przynajmniej uprawiają bezpieczny seks. Drugi pokój wyglądał jeszcze gorzej. Nie było w nim materaca, tylko parę starych koców... ale tyle samo opakowań po kondomach. Bałam się, że zwymiotuję. Miałam nadzieję, że pizza, którą jadłam z Markiem, zdążyła ulec strawieniu. Pozostały jedne jedyne drzwi i absolutnie nie chciałam, żeby otworzył je Rob. Wiedziałam, co za nimi znajdziemy. Kapanie dochodziło właśnie stamtąd. - To musi być łazienka - powiedział Rob, puszczając moją dłoń, żeby chwycić za klamkę. - Nie! - Wysunęłam się do przodu. - Nie. Pozwól mi to zrobić. W ciemności nie widziałam twarzy Roba, ale słyszałam troskę w jego głosie: - Jasne... skoro chcesz. Dotknęłam klamki. Była zimna. Potem otworzyłam drzwi. Wilgotne, zaplamione ściany. Ciemna, pozbawiona okien cela. Brudny stary sedes z kapiącą wodą. I postać skulona na dnie wanny. Usta wykrzywione w koszmarnym grymasie, zniekształcone przez knebel przywiązany brudnym kawałkiem materiału, rozczochrane włosy, ręce i nogi boleśnie powykręcane i związane. Rozpoznałam ją tylko po fioletowo - białym stroju. A także dzięki temu, że mi się śniła. - Och, Heather - powiedziałam zupełnie nieswoim głosem. - Tak mi przykro. Rob oświetlał zapłakaną twarz Heather... co mi specjalnie nie pomagało, bo usiłowałam akurat rozluznić supeł z tyłu jej głowy, ten, który przytrzymywał knebel. - Rob - odezwałam się. Siedziałam w wannie obok Heather. - Poświeć tutaj, dobrze? Zrobił, o co prosiłam, ale miałam wrażenie, że wpadł w trans czy coś podobnego. Trudno się dziwić. Ja miałam dość dokładne pojęcie, w jakim stanie będzie Heather, kiedy ją znajdziemy. On niczego się nie spodziewał. Nie był przygotowany. A była w strasznym stanie. Naprawdę w strasznym. Gorszym nawet niż w
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plblacksoulman.xlx.pl |
|
|
|
|